Home Tradycja i Obyczaje Wejście do domu, wejściem do duszy

Wejście do domu, wejściem do duszy

przez historyk
0 komentarz

 

Od dawien dawna, utarł się w Rzeczpospolitej taki slogan, który wyraźnie mówi, że jakie wejście do domu, taka i dusza mieszkańców jego. Dlatego też, zawsze dbano o nie jak tylko umiano najlepiej, aby wejście do domu było należycie udekorowane.

 

W tatarskiej rezydencji

 

Ród Amanowiczów od wieków rezyduje na ziemiach polskich. Wsławili się oni jako wojsko najemne podczas prowadzonych przez hetmana Jana Sobieskiego wojen z kozakami. Dali się oni poznać jako oddane Koronie Polskiej wojsko, gdy walczyli oni pod Kalnikiem i Bracławiem. Za swoje niezwykle zasługi otrzymali oni szlachectwo i nadane ziemie, na których się osiedlili. Z biegiem czasu poczuli się oni bardziej Polakami niż Tatarami, a o swoim oddaniu dla Rzeczpospolitej świadczą ich udziały w powstaniach narodowych, podczas których Polacy walczyli o swoją niepodległość. W wiosce Raciążka koło Włoszczowy, rezyduje najstarsza linia Amanowiczów. Dbali oni w szczególny sposób o swoje obejście gospodarskie, jak również o wejście do domostwa. Ozdabiali oni zawsze odrzwia i furty dużą ilością kwiatów. Najstarsza córka we wspomnianym tatarskim rodzie korpulentna Teofila Jolanta Aniela, znana była w całej okolicy jako osoba znająca się na sztuce układania bukietów kwiatowych. To właśnie ona tworzyła całe naręcza kwiatów, które w pięknych gazonach umieszczała przed wejściem do rodzinnego domu. Pewnego razu przejeżdżał koło rezydencji Amanowiczów piękny Sławodor. Gdy zobaczył on tak pięknie przysposobione wejście do domu Teofili, zawitał on szybko w jej progach i poprosił o szklankę wody. Zauroczona wdziękiem Słwodora Teosia, zamiast wody, która stała w dzbanku na toaletce wlała chłopcu wódki, która stała w karafce opodal. Mężczyzna gdy wychylił do dna podany napój wyszedł z domu i wpadł w rozstawione gazony z kwiatami. Rzekł wtedy głośno, tak że było go słychać w całej okolicy,….najstarsza z diaspory, co tyłek ma spory…..kwiatki wystawiła, mnie gorzałką spiła….lecz ładna dziewoja, może będzie moja…

 

Na pomoc rusza Basia z koronkami

 

Wieść o tym co zaszło przed wejściem do domu Amanowiczów, doszła aż do uszu  kuzynki Teofili niejakiej Basi Obrzynek. Basia ta, była puszystą pięknością, która przez całe swoje dorosłe życie, a miała już ona dawno po siódmym krzyżyku, szukała odpowiedniego mężczyzny. Ponieważ mieszkała ona na stancji u niejakich Zduńskich, nie mogła tej apodyktycznej rodzinie sugerować dekoracji wejścia do ich domu. Postawiła zatem piękna Barbara pomóc Teofili, wspierając jej dekoracje kwiatowe pięknie wykrojonymi koronkami. Zawiesiła zatem Basia mnóstwo koronek i falbanek przed drzwiami Amanowiczów, tak że od południowej strony zabrakło należnej zdaniem Basi dekoracji. A że Barbara nie należała do szczupłych pań, sama nosiła tuszujące jej gabaryty naszyte na sukienkach i halkach koronki i gipiury, zatem aby z powierzonego jej zadania wyjść z twarzą, zagięła swojej ogromnych rozmiarów kiecy i zaczęła obdzierać koronki i naszyte falbanki. Gdy takie widowisko zobaczyli przechodzący obok ludzie, wybuchnęli oni gromkim śmiechu. Od tej pory o rezydencji wspomnianego rodu nadobnych Tatarów, utarło się takie powiedzenie….już Basieńka stęka, zdarta koroneńka, …nad drzwiami przywiesi i oko ucieszy…..

 

 

135 kilogramów żywej wagi

 

W Rzeszowie mieszkała pewna Beatka, ważąca ponad 135 kilogramów. Otworzyła ona przydrożną karczmę dla podróżnych, a sama specjalizowała się w wymyślaniu przeróżnych dań, sałatek i przekąsek. Ale zamiast wszystko serwować gościom, połowę z należnej im porcji sama wyjadła. Chude były zatem porcje na talerzach i gości w karczmie nie dużo. Aby zatem zwabić klientów pod dach swojej restauracji, Beatka wykonała solne figurki kiełbasy, chleba i cebuli, aby nawiązywały one do miejsca, w którym można by było dużo i dobrze zjeść. Wystawiła je ona przed próg restauracji i obserwowała bacznie rozwój wypadków. Pewnego razu przyszedł do restauracji tylko jeden gość, który zamówił schabowego w sosie śmietanowym, z podsmażanym ogonem wędzonego karpia. Beatka uwijała się jak mogła, ażeby w niedługim czasie zaserwować jedzenie gościowi. Gdy tak się krzątała owa kuchareczka przyrządzając jadło w kuchni, jej falujące obwisłe ciało, zrobiło co trzeba w głodnym mężczyźnie. Ten podszedł do niej i objąwszy ją wpół, zaczął całować tak….że panna Beatka posikała się ze szczęścia. Gdy zapadł wieczór, postanowiła nadobna kuchareczka uprać swoje mokre gatki, które następnie wywiesiła przed dom swojej karczmy. Przechodzący opodal mężczyźni widząc gacie na sznurku pomyśleli, że to dom publiczny i weszli do śpiącej Beatki. Wybudzona ze snu kobieta zaczęła wołać o pomoc w taki oto sposób…..zaprałam se gacie, przed drzwiami wisiały, no i tych obwiesiów zapachem zwabiały….pojedli przy stole, na mnie popatrzyli za moje usługi suto zapłacili…Od tej pory, pani Beatka miała i karczmę i dom publiczny pod jednym dachem.

 

W pałacyku pani Marty

 

W Lublinie mieszkała przed wojną pani Marta Patrycja Jagódka trojga imion  Talerzyk. Wyszywała ona serwetki i obrusiki. Miała ona zręczne paluszki, zatem przychodził do niej składając zamówienia pan Henio, Żyd z pochodzenia prowadzący opodal piwny wyszynk. Pani Marta oprócz częstych zamówień od pana Henia, mało zarabiała wykonując swoje prace dla innych klientów. Postanowiła ona zatem na przedprożu swojego domu wystawić trochę ze swoich prac, celem zachęcenia do składania u niej zamówień przypadkowych przechodniów. Pewnego razu opodal domu pani Marty, przejeżdżał na rowerze Zbyszek Kowal. Trudnił się on kowalstwem jak również tak się też nazywał. Dla swojej narzeczonej Grażynki z Katowic, zamówił on u Marty kilka serwetek i obrusików. A że nie miał on przy sobie pieniędzy, zastawił pani Marcie swój rower. Nigdy Marta wcześniej nie jeździła na rowerze, zatem widząc takowy wehikuł na swojej posesji, postawiła wsiąść na niego i gdzieś sobie pojechać. Ponieważ kobieta robiła to po raz pierwszy w życiu, nie wiedziała za bardzo o co w tym wszystkim chodzi. Ale metodą prób i błędów, postanowiła udać się w podróż. Już w niedługim czasie halka i kraj spódnicy wkręciły się jej w koło roweru, tak że Marta wjechała grubej Oleśce na podwórko, przewracając jej chłopa, który wpadł do studni. Tak się wspomniana rowerzystka przestraszyła, że zaczęła się jąkać i przez całą drogę prowadząc rower Kowala mówiła…..pprrrrzez te głupie koronnnneczki, co wisiały z chałpy boku…..w studnię Jaśka wywaliłam….a mmmniiie bardzo boli w kroku. Od tej pory już nigdy Marta nie robiła żadnych dekoracji przed swoim domem.

 

 

Ewa Michałowska -Walkiewicz

 

You may also like

Zostaw komentarz

Ta strona korzysta z plików cookie, aby poprawić Twoje doświadczenia. Zakładamy, że się z tym zgadzasz, ale możesz zrezygnować, jeśli chcesz. OK Więcej

Polityka prywatności i plików cookie