Strona główna » Gang Skorzenego

Gang Skorzenego

przez historyk
0 komentarz

Gang Skorzenego

W wielu filmach poświęconych ofensywie w Ardenach pojawiają się postaci niemieckich komandosów przebranych w amerykańskie mundury. Jako żandarmi próbowali zabić już Colina Farrella w filmie „Wojna Harta” i Henry'ego Fondę w filmie „Bitwa o Ardeny”. Czy filmowa rzeczywistość odpowiadała jednak choć trochę prawdzie?

Historia podstępów wojennych i przebierania się w mundury wroga jest stara niemal jak człowiek. Wszak pierwszym takim pomysłem był słynny koń trojański z „Iliady” Homera, za pomocą którego sprytni Grecy dostali się do wnętrza obleganej przez siebie Troi. Na przestrzeni wieków pojawiały się rozmaite fortele wojenne. Dość powiedzieć, że bardzo popularnym było używanie przez okręty wojenne bander wroga, lub państw neutralnych. Podczas II WŚ również nie brakowało takich akcji, że wystarczy wspomnieć choćby działania niemieckich komandosów w Holandii w 1940 roku, czy ich brytyjskich odpowiedników. Obie strony korzystały z takich możliwości, czerpiąc z dość niejasnych zapisów Konwencji Haskiej.


Latem 1944 roku III Rzesza chwiała się w posadach. Sowieci przeprowadzili potężną ofensywę na terenach dzisiejszej Białorusi i Państw Bałtyckich, zmiatając niemiecką Grupę Armii „Środek”. Alianci wylądowali w Normandii i parli ku granicy Niemiec. Na początku września 1944 roku Brytyjczykom udało się uchwycić Antwerpię – miasto bardzo istotne ze względu na możliwość dostaw zaopatrzenia drogą morską. W tym też okresie Hitler, rozumiejąc wagę Antwerpii, jak i bliskość frontu – w końcu Alianci już stali nad granicą Niemiec – nakazał przygotowanie operacji kontrofensywnej w rejonie belgijskich Ardenów. Region ten został wykorzystany przez Niemców z dużym sukcesem cztery lata wcześniej podczas Kampanii Francuskiej.


Podobnie jak w 1940 roku, i tym razem niemieckie zagony pancerne mieli wesprzeć komandosi. 22 października 1944 roku Hitler wezwał do Wilczego Szańca koło Kętrzyna majora SS, Ottona Skorzenego. Wysoki, z blizną na policzku oficer był ulubieńcem Führera. Otaczał go nimb sławy, a Winston Churchill określał go jako „najbardziej niebezpiecznego człowieka Europy”. Był kimś, kogo można określić jako „człowiek do zadań specjalnych”. W 1943 roku dowodził operacją uwolnienia włoskiego dyktatora Benito Mussoliniego, zaś w październiku 1944 roku przeprowadził operację porwania syna regenta Węgier, Miklosa Horthy'ego oraz zamach stanu na Węgrzech.
„To najprawdopodobniej najważniejsze zadanie w pańskim życiu”, powiedział Führer i przeszedł do opisywania szczegółów. Zadaniem Skorzenego było sformowanie jednostki specjalnej, która miała zająć mosty na Mozie i następnie przeprowadzać dywersję na tyłach. Rzecz jasna – żołnierze mieli udawać Amerykanów. Czas na sformowanie liczącej 3300 żołnierzy brygady – maksymalnie sześć tygodni. Skorzeny miał na początku spore wątpliwości natury prawnej – obawiał się, że takie wykorzystanie jednostek może zostać potraktowane jako złamanie Konwencji Haskiej. Zasięgnął nawet rady w sztabie, gdzie polecono mu, by żołnierze nosili niemieckie mundury pod spodem, a na wierzch zakładali amerykańskie i w razie walki mieli zdjąć amerykańskie przebranie.

Hasło: Rabenhügel!
 
Kilka dni później do sztabu Grupy Armii „B”, dowodzonej przez feldmarszałka Walthera Modela, wpłynął rozkaz wyselekcjonowania żołnierzy mówiących po angielsku. Żołnierze mieli pochodzić ze wszystkich rodzajów sił zbrojnych i być kierowani do obozu szkoleniowego we Friedenthal. Jednocześnie, zgłoszono zapotrzebowanie na alianckie pojazdy: 15 czołgów, 20 samochodów pancernych, 20 dział samobieżnych, 100 jeepów, 40 motocykli i 120 ciężarówek. Oraz jak największą liczbę mundurów. Cały sprzęt miał być z kolei kierowany do Grafenwöhr w Bawarii.
Zapotrzebowanie jednostek swoje, rzeczywistość swoje. Do końca listopada do obozu szkoleniowego zgłosiło się 2500 kandydatów, podając hasło „Rabenhügel”. Zaledwie 400 mówiło po angielsku. Tych podzielono na grupy i sytuacja stała się jeszcze bardziej niewesoła: zaledwie dziesięciu mówiło biegle po angielsku z amerykańskim akcentem, a dalszych 40 – z akcentem brytyjskim. Ci w większości byli marynarzami i znali język z licznych podróży. Pozostali mówili poprawnie, z wyraźnym akcentem, albo znali język fragmentarycznie. W dodatku cała ta zbieranina pochodziła z różnych formacji i rodzajów broni, co jeszcze bardziej komplikowało kwestie współdziałania. Wszystkich przybyłych natychmiast odizolowano od świata zewnętrznego, zabrano im książeczki wojskowe i zakazano zdradzać komukolwiek szczegóły. Tajemnica była tak wielka, że chorych nie odsyłano do szpitali, tylko leczono w obozie, podając końskie dawki leków, a jednego żołnierza rozstrzelano za zbyt szczegółowy opis obozu w liście do domu.


Jeszcze gorzej wyglądała sytuacja ze sprzętem. Niemcom z trudem udało się znaleźć dwa czołgi typu Sherman, cztery wozy rozpoznawcze, 10 samochodów pancernych, 30 Jeepów i 15 ciężarówek. W dodatku spora część sprzętu była niesprawna, psuła się i brakowało do nich części zamiennych. Do Grafenwöhr ściągnięto nawet pojazdy polskie i radzieckie, bo dowódcom jednostek nie powiedziano o tym, jaki sprzęt mają oddelegować. Ponadto, jak podejrzewał Skorzeny wśród niemieckich jednostek frontowych na pewno liczba amerykańskich pojazdów była wyższa, tylko dowódcy nie chcieli się dzielić swoimi zasobami. Niemcy, rozpaczliwie poszukując pojazdów, przeszukali nawet wystawy sprzętu zdobycznego m.in. w Berlinie. Oczywistym jednak się stało, że niemożliwe jest uzbrojenie jednostki wg etatów. Sam Skorzeny wspominał później: „Na dzień przed rozpoczęciem ofensywy byliśmy dumnymi posiadaczami całych dwóch czołgów typu Sherman.”


Sięgnięto zatem po inny rodzaj fortelu – upodobnianie pojazdów do wrogich. W tym celu pięć czołgów typu Panther przebudowano, obudowując wieże blachą, co upodabniało je do amerykańskich niszczycieli czołgów typu M10 Wolverine. Z czołgów zdemontowano też wieże obserwacyjne dla dowódców, montując w zamian lornety nożycowe. Dodatkowo, do jednostki sprowadzono pięć dział szturmowych oraz po sześć samochodów pancernych i transporterów opancerzonych plus 178 niemieckich samochodów – w tym ciężarówki wyprodukowane w kolońskich zakładach Forda. Wszystkie pojazdy przemalowano na standardowy amerykański kolor oliwkowy i oznaczono białymi gwiazdami.


Jeśli sytuacja z pojazdami przedstawiała się źle, to kwestie uzbrojenia osobistego i umundurowania wypadały wręcz tragicznie. Karabinów starczyło tylko dla połowy żołnierzy, dramatycznie brakowało amunicji amerykańskiej – a część, którą mieli Niemcy, wybuchła w transporcie. Mundury z kolei trafiały na chybił trafił. Najpierw przysłano mundury brytyjskie, które odrzucono. Później trafiły mundury już właściwe, amerykańskie – ale z obozów jenieckich, które były oznakowane wielkimi trójkątami jeńców wojennych. Następnie trafiły mundury poplamione krwią, które wyglądały, jakby ktoś je zdejmował z poległych… Skorzeny wspominał, że dla niego samego, dowódcy jednostki znalazł się wyłącznie amerykański sweter. Żeby zdobyć odpowiednie mundury zabierano je często jeńcom i okradano paczki Czerwonego Krzyża.


Wobec rosnących trudności, zdecydowano się szybko zmienić etaty jednostki. Zamiast trzech batalionów użyto dwóch batalionów strzelców spadochronowych (w tym 600. batalionem spadochronowym SS), kompanii pancernej, kompanii łączności, oraz dodatkowych żołnierzy z innych formacji. 150. Brygadę podzielono na trzy grupy bojowe – X, Y i Z, oraz utworzono tzw. kompanię specjalną. Zdecydowano się, że jedyną jednostką w pełni wyposażoną w amerykański sprzęt ma być właśnie kompania specjalna, dla której znaleziono wreszcie odpowiednie mundury. Reszta brygady miała korzystać z tego, co pozostanie i pełnić rolę „milczącej jednostki”. Co prawda, żołnierzy brygady wysłano na krótkie kursy językowe, ale trwały one tylko 8 dni, więc nie nauczono ich przez ten czas zbyt wiele. Koniec końców, żołnierze 150. Brygady nosili mieszaninę umundurowania, np. amerykańskie buty i kurtki do niemieckich spodni i czapek. 


Kompanią specjalną miał dowodzić kawaler Krzyża Rycerskiego, porucznik Ernst Stielau. Jeden z żołnierzy wspominał przybycie do Grafenwöhr: „Wraz z żołnierzami o najróżniejszej randze, pochodzącymi z najróżniejszych rodzajów wojsk, wśród nich strzelcy spadochronowi, ludzie z SS z opaskami dywizji Wiking na ramieniu, a nawet jeden kucharz okrętowy z Kriegsmarine. Wszyscy są milczący. Nikt nie ufa nikomu. (…) Na krótko potem wyłonił się duży, barczysty porucznik i zaczął zmierzać w ich kierunku. Jego twarz z haczykowatym nosem wygląda, jakby należał do nałogowych palaczy. Na szyi połyskuje Krzyż Rycerski. Przedstawia się jako Stielau, dowódca kompanii językowej.”


Do kompanii porucznika Stielau (nazywanej „Einheit Stielau”) kierowano żołnierzy, którzy najlepiej znali język angielski. Ich zadaniem miało być przeniknięcie na amerykańskie tyły i organizowanie dywersji. Instruktorami byli żołnierze, którzy mieszkali w Ameryce. We Friedenthal zorganizowano „szkołę amerykańską”, w której żołnierzy uczono amerykańskich nawyków i oduczano tego, czym nasiąkł przez wieki niemiecki żołnierz: dyscypliny. Zabraniano stukać obcasami na widok oficera i prężyć się na baczność, nakazywano chodzić z rękami w kieszeniach. Uczono, jak otwierać paczki papierosów, przeklinać i żuć gumę. Puszczano amerykańskie filmy, zwłaszcza wojenne. Dawano amerykańskie książki. Na początku listopada 1944 roku żołnierzy rozdysponowano po obozach jenieckich, gdzie znajdowali się Amerykanie. „Od tego czasu musieliśmy nosić amerykańskie mundury. Cały czas mówiło się po angielsku. 2 listopada pojechaliśmy do obozu amerykańskich jeńców w Dietzunderland. Rozmawialiśmy z amerykańskimi żołnierzami z tegoż obozu oraz z amerykańskimi oficerami. Powiedziano nam, że musimy prowadzić konwersacje z Amerykanami, by uczyć się amerykańskiego akcentu.”, wspominał dowódca jednego zespołu, porucznik Schilz. W niektórych przypadkach amerykańskim jeńcom udawało się odkryć, że ich towarzysze nie są bynajmniej Amerykanami. Brano ich za szpicli. Jeńcy zgłaszali później „samobójstwa” i ciała niedoszłych komandosów znajdowano powieszone pod sufitem baraku, czy utopione w latrynach…


Kompanię specjalną zorganizowano w czteroosobowe zespoły, podróżujące jeepami. Najlepiej mówiący po angielsku był „speakerem” i miał nosić najwyższy stopień amerykańskiej armii – najwyższy nadany to pułkownik. Dowódca zespołu najczęściej był kierowcą i miał się nie odzywać (wśród oficerów najrzadziej zdarzali się mówiący biegle po angielsku), ponadto w skład grupy wchodził „killer”, czyli żołnierz przeszkolony do cichego zabijania wrogów; oraz saper. Żołnierze, poza amerykańskimi mundurami, otrzymywali też całkiem solidne wyposażenie. Uzbrajano ich – poza amerykańskimi karabinami – w niemieckie pistolety z tłumikiem, granaty, ładunki wybuchowe w butelkach, otrzymywali też amunicję z trucizną i ampułki z cyjankiem, wyglądające jak zapalniczki. Ampułki mieli zażyć w przypadku złapania, zaś amunicji użyć w sytuacji podbramkowej.


Jednocześnie w Grafenwöhr trwało intensywne szkolenie wojskowe dla całej brygady. Dowodzący grupą bojową Y kapitan Scherf wspominał: „Dzienne i nocne ćwiczenia piechoty, takie jak: zdobycie i utrzymanie punktów umocnień, zakładanie min, zdobywanie i utrzymywanie mostów, zabezpieczanie ich lub innych podobnych obiektów, krótkie jazdy ćwiczebne, dokonywane podczas nocy itp. były celem moich ćwiczeń.”


Po sześciu tygodniach trudno powiedzieć, by jednostka była zgrana i gotowa do boju. Żołnierze nadal nie potrafili dobrze współpracować i brakowało im wyszkolenia. Niedoszkolonym komandosom zalecano, by w trakcie długiego przesłuchiwania uciekali w las przed Amerykanami. Skorzeny nadal martwił się stanem uzbrojenia, liczono, że uda się przejąć coś więcej już po rozpoczęciu ofensywy. 150. Brygadę Pancerną przydzielono do I. Korpusu Pancernego SS – szpicy ataku na północnym odcinku. Brygada, w osobnych grupach, miała posuwać się za oddziałami niemieckimi, a następnie wysunąć się naprzód i udawać amerykańską jednostkę, by zająć mosty na Mozie. 14 grudnia 1944 r. brygada znalazła się w rejonie Münstereifel, gdzie odseparowano od reszty kompanię komandosów. Kompanię porucznika Stielau podzielono na 11 zespołów i wysłano w rejon Mozy.

150. Brygada nie wykonuje zadania

W sobotę 16 grudnia 1944 roku o 5:30 rozszalała się niemiecka artyleria na froncie o szerokości 130 kilometrów. Rozpoczęła się „Straż nad Renem” – niemieckie armie ruszyły przez Ardeny. W pierwszych godzinach ataku wydawało się, że „cud Führera” się ziścił. Na wielu odcinkach Amerykanie wycofywali się w panice, na innych Niemcy rozbijali opór. Ale nie wszędzie. Kampfgruppe „Peiper” – idąca na czele – ugrzęzła na ponad 12 godzin, zatrzymywana przez Amerykanów i pola minowe. Podobne problemy miała 12. Dywizja Pancerna SS „Hitlerjugend”. Cała ofensywa ugrzęzła w korkach, zdenerwowani oficerowie kazali spychać na bok popsute pojazdy, próbując udrożnić przejazd. Cała 150. Brygada stała bezczynnie, czekając na swoją rolę. Grupa „X” ugrzęzła razem z 12. Dywizją Pancerną SS na północy, a zastępca Skorzenego i dowódca zespołu „Z”, ppłk Hardieck zginął, wjeżdżając na minę. Po dwóch dniach Brygada otrzymała informację, że operacja „Greif” się nie odbędzie. W związku z tym, Skorzeny poprosił o przydzielenie brygady jako zwykłej jednostki bojowej. W związku z tym, zdecydowano, że 150. Brygada, siłami grupy „Y” i „Z” weźmie udział w ataku na Malmedy. Zespół „Y” miała atakować od południowego wschodu, zaś „Z” – od południowego zachodu. Skorzeny uważał, że miasto jest słabo obsadzone i jego zdobycie będzie dość łatwe. Na czele ataku mieli jechać mówiący po angielsku żołnierze, którzy mieli wprowadzić zamęt w szeregach Amerykanów. Dopiero wieczorem 20 grudnia zgromadzono oddziały w rejonie Ligneuville, na południe od Malmedy. Atak, mocno nieskoordynowany, rozpoczął się natarciem grupy „Y” w nocy 20 grudnia.


Amerykanie jednak wiedzieli o planowanym natarciu od przechwyconego jeńca. W rejonie znajdowały się mieszane amerykańskie oddziały w postaci 825. batalionu niszczycieli czołgów, 291. batalionu saperów, 99. batalionu piechoty, złożonego z Norwegów, oraz elementy dwóch pułków piechoty. Amerykańskie pozycje były umocnione i osłonięte polami minowymi, co więcej, obrońcy mogli liczyć na silne wsparcie artylerii.


Posuwający się nocą, w dużym śniegu, na wąskiej drodze Niemcy wpadli pod huraganowy ostrzał artyleryjski. Ludzie padali zabici i ranni, kolejne pojazdy zostawały unieruchomione, bądź zniszczone. Oddział „Y” musiała się cofnąć, ale do walki wkroczyła grupa „Z”. Niemcy rozpaczliwie próbowali nacierać dalej (poprzedzali ich komandosi, którzy nawoływali do wycofania się), ale po dwóch godzinach musieli się wycofać, tracąc 11 pojazdów i 60 ludzi.
Wobec niepowodzenia ataku, następnego dnia zespół „Z”, przejęty przez kapitana von Foelkersama został skierowana do ataku na obiekty położone bardziej na zachód od Malmedy – papiernię w Falize i most na rzeczce Warche. Natarcie rozpoczęło się o 4:30 21 grudnia… i zakończyło klęską. Posuwający się w ciszy niemieccy żołnierze zostali odkryci przez Amerykanów i z miejsca skierowano na nich ogień artylerii, dziesiątkując natarcie. Rozgoryczony von Foelkersam zdecydował się je powtórzyć po przybyciu czołgów. Do ataku skierowano cztery przerobione „Pantery” i zdobycznego Shermana, które poruszały się dwiema drogami, próbując oskrzydlić Amerykanów. „Pojazdy na czele natarcia najechały na kilka min i czaty zameldowały o zbliżającym się ataku. Nie trwało długo a na polu pojawiły się nieprzyjacielskie czołgi i piechota, zbliżając się w naszym kierunku. Posuwając się, strzelali do nas, głośno przy tym krzycząc. Ogień ze zdobytych amerykańskich czołgów oraz czołgów niemieckich opadał na nasze pozycje.”, tak opisywała walki kompania „B” 99. batalionu piechoty. Zacięte walki trwały trzy godziny. Niemcy atakowali jednak frontalnie, bez wyobraźni, wchodząc w amerykańskie pozycje, które ostrzeliwały ich z trzech stron.

Wszystkie czołgi, które wzięły udział w ataku, zostały zniszczone, bądź unieruchomione przez amerykańskich żołnierzy z bazookami i miny. „Na fabrykę nacierały nasze gwieździste czołgi. Widzieliśmy, jak zostały trafione jeden po drugim”, wspominał jeden z żołnierzy 150. Brygady. Później, kiedy opadła mgła, do walk włączyła się amerykańska artyleria, zadając Niemcom wielkie straty. „Cała dolina przedstawiała straszny widok” – wspominała wówczas 21-letnia Belgijka, Simone Oudart – „Wszystko zniszczone, leżący na ziemi zabici żołnierze, zniszczone oraz spalone czołgi”.  Niemcy ponieśli straszną klęskę i musieli się wycofać, tracąc 100 zabitych i 350 rannych.
Kres przetrzebionej 150. Brygady nadszedł niedługo później – wieczorem 21 grudnia został ranny w twarz sam Skorzeny. Na tyle ciężko, że dowództwo jednostki przejął ppłk Wulf, dowódca grupy bojowej „X”. Brygada poniosła duże straty i została rozwiązana 28 grudnia 1944 roku, a jej miejsce zajęła 18. Dywizja Grenadierów.

Chuligani w amerykańskich mundurach

Dużo ciekawiej prezentowały się losy Einheit Stielau. Jak wspomniałem wyżej, do ataku wysłano 11 grup po czterech żołnierzy – czyli 44 ludzi. Pozostali albo zostali poprzydzielani do grup bojowych 150. Brygady, albo zostawieni na tyłach. Ci, których przydzielono do oddziałów, wzięli udział w m.in. nieudanym ataku na Malmedy, gdzie kilku z nich wzięli do niewoli Amerykanie.
Zespoły wysłano około 2-3 w nocy 16 grudnia. Komandosi otrzymali amerykańskie książeczki wojskowe i prawa jazdy wystawione na amerykańskie nazwiska. Porozdzielano też pośród nich pojemniki z amerykańską kawą, czekoladą, konserwami i papierosami oraz spore sumy sfałszowanych dolarów. Każdemu żołnierzowi nakazano pozbyć się niemieckich przedmiotów, zwłaszcza dokumentów i nieśmiertelników, ale wielu nie posłuchało tego rozkazu – dla niektórych stało się to przyczyną zguby.


Działania komandosów nie były zbyt spektakularne. Ich działania głównie sprowadzały się do rozpoznania w okolicach Mozy. Dwie grupy dotarły nad rzekę, gdzie obserwowały przez pewien czas ruch pojazdów, po czym wycofały się. Jednemu zespołowi udało się zniszczyć skład amunicji, inna zdobyła amerykański samochód pancerny, przepłaszając jego załogę ogniem z pistoletów. Kolejny team przestawił drogowskazy, kierując cały pułk Amerykanów w kompletnie inne miejsce, niż docelowe, kierując ruchem przez kilka godzin. Inna grupa przekonała amerykańską obronę miasteczka Poteau do wycofania się. Niemcy przecinali też linie telefoniczne, m.in. tę łączącą dowódcę amerykańskiej 1. Armii, gen. Hodgesa z Eisenhowerem. Sami komandosi określali siebie jako „Gang Skorzenego”.


Jednak prawdziwy chaos komandosi wprowadzili na polu psychologicznym. Całą amerykańską armię ogarnęła szpiegomania. Zaczęło się to od Jeepa z trzema „amerykańskimi” żołnierzami.  17 grudnia wieczorem patrol amerykańskiej żandarmerii wojskowej zatrzymał w okolicy Liege samotny pojazd. Dowódca patrolu rutynowo zapytał o hasło, przydzielone jednostkom amerykańskim w tym rejonie. Kierujący jeepem żołnierz zbladł i odparł, że żadnego hasła nie zna. Pasażerowie samochodu zostali zatrzymani do wyjaśnienia, zwłaszcza, że dość źle znali angielski. Przy zatrzymanych znaleziono spore ilości pieniędzy, ale żandarmi myśleli, że to kontrabanda. Prawdziwy szok Amerykanie przeżyli, kiedy przeszukali pojazd i znaleźli w nim dwa brytyjskie pistolety maszynowe, granaty, ładunki wybuchowe oraz niemiecką radiostację. Wówczas Amerykanie zdali sobie sprawę, że mają do czynienia z przebranymi Niemcami. Zatrzymanymi okazali się st. chor. Billing, kpr. Schmidt i plut. Parnaß. Jeńców natychmiast skierowano na przesłuchania. Zeznania wziętych do niewoli komandosów zelektryzowały cały sztab Aliantów. Zeznali oni bowiem, że ich celem jest przedostanie się do Paryża i zgładzenie generała Eisenhowera. Kapral Schmidt podawał też, jakoby do Paryża miał przeniknąć osobiście Skorzeny i wskazał nawet kawiarnię – Cafe de la Paix – gdzie zamachowcy mieli rzekomo się spotkać. Amerykanie zdawali sobie już wcześniej sprawę ze szkolenia niemieckich komandosów, ale informacje te były prawdziwą rewelacją. Zwłaszcza w połączeniu z nazwiskiem Skorzenego, owianego złą sławą zimnokrwistego zabójcy.


Paranoja odbiła się szerokim echem. Eisenhower stał się zakładnikiem swojej własnej ochrony, a po Paryżu jeździł jego sobowtór z liczną obstawą. Dowodzący 12. Grupą Armii gen. Omar Bradley usunął ze swojego samochodu proporczyki generalskie i zażądał eskorty w postaci czołgu. Dowodzący 1. Armią gen. Hodges tak się przeraził, że uciekł ze swoim sztabem 25 km na zachód do Chateau Fontaine. Panika na wyższych szczeblach udzielała się wszystkim. Amerykanie donieśli, że zatrzymano aż 250 domniemanych agentów Skorzenego – ten ostatni, słysząc w radio te doniesienia, zaśmiewał się z amerykańskiej paniki, bo znał siłę swoich zespołów. Kogo zatrzymywano? Na przykład frontowych żołnierzy, którzy mogli mieć niemieckie elementy wyposażenia – jednego kapitana trzymano w areszcie tydzień, bo miał niemieckie buty. Zdarzyło się, że aresztowano dwóch żołnierzy, którzy przybyli z innej jednostki na obiad w mesie i chwalili podawane tam jedzenie.


Amerykańscy żandarmi opracowali swoje sposoby na rozpoznawanie Niemców. Zatrzymywanym do kontroli zadawano pytania, na które odpowiedź znać mógł tylko Amerykanin. Pytano zatem o stolice poszczególnych stanów, o to, kto jest dziewczyną Myszki Miki, czy o to, kto jest pałkarzem New York Yankees. Pytano też o rozmiary koszul, czy butów – spodziewano się, że przyzwyczajeni do systemu metrycznego Niemcy zdradzą się. Kazano wymawiać typowo angielskie słowa, jak „wreath”, trudne dla Niemców. Do kontroli zatrzymywano każdego – słynny jest przypadek, że zatrzymano samego gen. Bradleya. Przesłuchujący go żołnierz zapytał o stolicę stanu Illinois. Generał odparł zgodnie z prawdą, że jest to miasto Springfield, tymczasem żandarm upierał się przy Chicago i aresztował generała. Po wyjaśnieniu nieporozumienia żołnierz poprosił Bradleya o autograf. Oberwało się też dowódcy brytyjskiej 21. Grupy Armii, marszałkowi Montgomery'emu. Pogromca Rommla wybrał się na inspekcję amerykańskich oddziałów, chcąc podnieść morale. Nie wiedział jednak o najnowszej plotce, wg której jeden z niemieckich komandosów miał być… jego sobowtórem. Kiedy marszałka zatrzymano do kontroli, ten nakazał kierowcy jechać dalej. Amerykanie przestrzelili opony samochodu i wywlekli marszałka. Ten, rozwścieczony, zaczął grozić Amerykanom sądem wojennym. Jankesi, nie zważając na krzyki oburzonego oficera, zamknęli go w pobliskiej stodole i trzymali go do czasu, aż jeden z brytyjskich oficerów łącznikowych go rozpoznał i poświadczył, że to naprawdę jest brytyjski marszałek. Generał Eisenhower na wieść o tej historii roześmiał się do łez, mówiąc, że to najlepsza rzecz, jaka wyszła Skorzenemu. Sam generał po kilku dniach miał już dość odosobnienia, mówiąc gniewnie, że musi wyjść i ma gdzieś, jeśli ktoś będzie chciał go zabić.


„Ofiarą” zatrzymań stał się też znany aktor, David Niven, służący w brytyjskiej armii. Przesłuchujący go żandarm zapytał o mistrzostwa baseballu z 1940 r. Niven odparł, że nie ma pojęcia, ale wie, że dwa lata wcześniej wystąpił w filmie ze znaną aktorką Ginger Rogers. Uspokojony żandarm odpowiedział: „Dobra, spadaj Dave, ale włóż jakieś porządne łachy, do cholery”.

 Między Krzyżem Rycerskim, a szubienicą
 
Sytuacja obfitowała zresztą w zabawne historie, także po drugiej stronie frontu. Członek jednej z grup komandosów zagubił się w zamieci na tyłach amerykańskich. Mając dość wojny zrzucił amerykański mundur, pod którym miał niemiecki i zaczął iść drogą. W oddali ujrzał dwuosobowy patrol amerykański i zaczął biec w jego stronę, krzycząc radośnie „Kamerad! Kamerad!” Kiedy znalazł się kilka metrów od Amerykanów, ostudził go głos mówiący płynną niemczyzną: „Aleś wpadł, idioto! My też jesteśmy z kompanii Stielau!” Inny zespół, pilnie potrzebując benzyny do Jeepa, zatrzymał się na amerykańskiej stacji benzynowej, a jego dowódca powiedział do obsługującego nalewak Amerykanina: „Petrol, please”. Amerykański żołnierz wybałuszył oczy i zawołał: „Co? Kim jesteście?!”. Komandosi, myśląc, że zostali zdekonspirowani ruszyli gazem, ale na oblodzonej drodze wpadli do rowu. Wyszli z podniesionymi rękami w górze, prosząc, by ich nie zabijać. Żołnierz, który obsługiwał nalewak, powiedział do nich: „W Ameryce nie mówi się petrol, tylko gas. I w całej US Army nie znajdziecie żołnierza, który powiedziałby >>proszę<<”.
Sytuacji niezbyt zabawnych również nie brakowało. Na każdym punkcie kontrolnym tworzyły się korki, bo kontrole były bardzo szczegółowe. Każda oznaka zniecierpliwienia mogła zostać zrozumiana jako przyznanie się do bycia szpiegiem. 20 grudnia nerwowy żandarm zastrzelił dwóch amerykańskich żołnierzy. 2 stycznia 1945 r. doszło do strzelaniny między oddziałami 6. Dywizji Pancernej, a 35. Dywizji Piechoty – obie jednostki uznały siebie nawzajem za dywersantów. Poległo dalszych dwóch żołnierzy. Niemieckich szpiegów szukano w Antwerpii, Brukseli,w Paryżu, a nawet w odległym Cherbourgu. W końcu zaczęto szukać Niemców bardziej przytomnie – zwracano uwagę, że komandosi podróżują po czterech w Jeepie, podczas gdy Amerykanie jeżdżą po trzech. Żandarmom nakazano przepytywać najpierw kierowców, bo zrozumiano, że ci najsłabiej mówią po angielsku. Często swoje podejrzenia snuli też cywile. Leon Willem z Xhoris wspominał: „Dostrzegłem amerykańskiego jeepa, jadącego po nasypie kolejowym. Siedziało w nim dwóch żołnierzy w amerykańskich mundurach, którzy zwrócili się do mnie w języku angielskim: Są gdzieś w okolicy amerykańscy żołnierze? Są dobrze uzbrojeni?


Natychmiast odniosłem wrażenie, że mam do czynienia z niemieckimi żołnierzami, ponieważ wiedziałem o rozpoczętej krótko wcześniej ofensywie (…). Odpowiedziałem, że we wsi pełno jest bardzo dobrze uzbrojonych Amerykanów. Jeep natychmiast zawrócił (…)”.


Dochodziło zresztą do starć z komandosami. Jedna grupa utknęła w błocie, co wzbudziło zainteresowanie amerykańskiego żandarma. Ponieważ przedłużający się postój „Amerykanów” wzbudził zainteresowanie żandarma, jeden z Niemców zaczął do niego strzelać. Inny zespół przekroczył amerykańskie linie, ale zatrzymała go żandarmeria. Amerykanie kazali wysiąść Niemcom z wozu i zaczęli strzelać. W odpowiedzi jeden z komandosów otworzył ogień i zabił obu Amerykanów. Z kolei 22 grudnia dwie grupy rozmieściły się w okolicach… amerykańskiego sztabu w Cheneux. Zdołali oni nawet wysępić kilka papierosów od oficerów. W pewnym momencie wzbudzili podejrzenie prawdziwego amerykańskiego sanitariusza, który zaczął ich wypytywać, po czym sięgnął po bazookę i w nich wymierzył, podejrzewając, że są oni niemieckimi szpiegami. W odpowiedzi na to, Niemcy zaczęli uciekać, porzucając Jeepy, a kilku innych Amerykanów strzeliło do jednego z nich, raniąc go w plecy. Prawdziwi Amerykanie, niezorientowani w sytuacji, rzucili się na sanitariusza, chcąc odebrać mu broń, zaś Niemcy szczęśliwie dobiegli do własnych linii.
W związku z utratą efektu zaskoczenia, ostatni komandosi wyjechali za amerykańskie linie 19 grudnia, potem rozpoznanie przeprowadzano już tylko w niemieckich mundurach. Ostatnią operację w amerykańskich mundurach przeprowadzono 10 stycznia 1945 r. siłami trzech zespołów. Dwa z nich powróciły do swoich linii, trzeci wdał się w strzelaninę: „Amerykański sierżant zagadnął dowodzącego zespołem kapitana Schmitta. Gdy ten nie udzielił natychmiast odpowiedzi, tamten wskazał na stojący nieopodal budynek i wrzasnął: Pod ścianę, jesteście Niemcami! Speaker Schmitta próbował ratować sytuację: To Polak, on nie umie mówić po angielsku…, ale już padły strzały. Schmitt upadł”.


Skorzeny utrzymywał po wojnie, że złapano tylko ośmiu jego komandosów. Amerykanie twierdzili, że rozstrzelano 16, ale w liczbę tę dodaje się także złapanych żołnierzy, przydzielonych do 150. Brygady Pancernej, jak i innych niemieckich zwiadowców, schwytanych za liniami wroga. Wśród rozstrzelanych byli także wspomniani członkowie grupy kaprala Schmidta. Rozstrzelano ich 23 grudnia w Henri-Chapelle. Nie chcieli by zasłaniać im oczy. W ostatnim życzeniu poprosili, jako że był to czas przedświąteczny, o zaśpiewanie niemieckiej kolędy. Kilka niemieckich kobiet mocnym głosem zaśpiewało „Cichą noc”, gdy pluton egzekucyjny trwał w gotowości. Sami Amerykanie powiedzieli, że „musieli spuścić oczy, porażeni dziwnym pięknem tej chwili”. Wyrok wykonano.
Operacja „Greif” zakończyła się fiaskiem. Zmarnowano tylko kolejnych ludzi, sprzęt i środki, nie osiągnąwszy w zasadzie żadnych sukcesów militarnych. Sukces propagandowy był jednak bardzo duży, a niemieccy komandosi zostali unieśmiertelnieni w rozlicznych książkach, filmach i artykułach. Także w tym.

 

You may also like

Zostaw komentarz

Ta strona korzysta z plików cookie, aby poprawić Twoje doświadczenia. Zakładamy, że się z tym zgadzasz, ale możesz zrezygnować, jeśli chcesz. OK Więcej

Polityka prywatności i plików cookie