Home I wś, okres międzywojenny i II wś 2 Wielisławka i zagadka ZŁOTA WROCŁAWIA Herbert Klose Część VI

Wielisławka i zagadka ZŁOTA WROCŁAWIA Herbert Klose Część VI

przez historyk
0 komentarz

Wielisławka i zagadka ZŁOTA WROCŁAWIA.

Odcinek 6. Sudety. Skarbiec doskonale ukryty.

Słynnego złotego pociągu na 65 kilometrze trasy kolejowej Wrocław – Wałbrzych nie ma. I nie było. W książce „Die Ehrenmenschen. Ludzie Honoru.” wyjaśniłem, dlaczego. To była do maja 1945 roku główna arteria komunikacyjna łącząca broniące Śląska oddziały z centralnymi Niemcami. Nie buduje się „skrytki” tuż przy linii kolejowej, którą dziennie przejeżdżają dziesiątki, może i setki składów kolejowych a w nich tysiące ludzi. Ale to nie oznacza, że złotego pociągu nigdy nie było. Po prostu pojechał w inne miejsce.

Dziś, kiedy już wiemy, jak wielka była skala ucieczki zbrodniarzy wojennych przed sprawiedliwością, kiedy wiemy, że „życzliwe przyjęcie dla uchodźców z Niemiec” w Ameryce Południowej szacowane jest na ponad sto tysięcy ludzi możemy jedynie przypuszczać, że tam właśnie trafił skarb Wrocławia. W jakiejś oczywiście części, gdyż zbudowanie uciekinierom nowej tożsamości, uzyskanie legalnych lub doskonale podrobionych paszportów neutralnych, najlepiej pozaeuropejskich krajów i organizacja transportu takiej masy ludzi do Ameryki Południowej musiało kosztować krocie.

Mówi się, że ten skarb opuścił Wrocław dopiero w kwietniu 1945 r. Poszukiwacze złotego pociągu wskazują daty 23 lub 24 kwietnia. Jest to możliwe. Wrocław był wprawdzie oblegany, większość linii kolejowych zniszczona, ale ani jedno ani drugie nie było „pełne i całkowite”. Otóż niemalże do końca kwietnia Niemcy korzystali z linii kolejowej Wrocław – Sobótka a dalej to już wedle życzenia. Przez Dzierżoniów i Kłodzko do Czech, na Morawy. Ale tam już byli Sowieci, więc raczej nie. Przez Świdnicę w Góry Sowie. Przez Wałbrzych do Czech, przejściami w Mieroszowie lub Lubawce. Albo w Rudawy Janowickie, Karkonosze czy w Góry Izerskie. Jedno jest pewne – skarb Wrocławia został załadowany na wagony i wywieziony. Właśnie wtedy.

Nie wierzę w zbiegi okoliczności. Dokładnie wtedy niemiecka Grupa Armii Mitte (Środek) rozpoczyna potężne natarcie. Na północnym odcinku zmasakruje II Armię Wojska Polskiego pod Niesky
i Weißwasser, odzyskując kontrolę aż po Miśnię i Cottbus. Ale nie pójdzie na północ. Tak jakby osiągnąwszy wyznaczoną pozycję na coś czekali…

Centralnej części Sudetów pilnują 8 i 17 armia. Do 9 maja Niemcy będą odrzucać sowieckie jednostki od linii Brzeg – Sobótka – Strzegom – Bolesławiec. Potem znikną. Armia Czerwona będzie wchodzić na opuszczone przez nich tereny. Bez jednego wystrzału, bez walk. Choć jeszcze 7 maja kolejna próba zdobycia Strzegomia zakończy się totalnym fiaskiem i śmiercią kilkuset czerwonoarmistów.

W czeskich górach na linii Trutnov – Mlada Boleslav – Usti nad Labem – Karlove Vary niemieckie oddziały stawiają skuteczny opór. Czerwonoarmiści nie przebiją się.

Amerykanie także się przekonają, że wojna się jeszcze nie skończyła. 25 kwietnia 1945 roku zostaną zaatakowani pod Pilznem i wyparci aż pod Norymbergę. Ich 3 armia, mimo doskonałego wyposażenia i doświadczenia bojowego, nie jest w stanie zatrzymać niemieckich czołgów wspieranych przez Gebirgsjägerów, piechotę górską. Po raz pierwszy przyszło się Amerykanom zmierzyć z pewnymi swej siły, doskonale wyposażonymi i zorganizowanymi niemieckimi żołnierzami. 12 dywizja pancerna, co wspomina jej szef sztabu pułkownik Allison, była w stanie jedynie uciekać.

Jak to możliwe, że pod koniec kwietnia 1945 roku Niemcy rozpoczynają operację zaczepną, osiągają sukces w walce, docierają do wyznaczonych pozycji i następnie bronią ich tak zajadle, że przez kolejne dwa tygodnie sprzymierzeni będą wobec tych sił bezradni?

I po co to robią, skoro 13 i 14 maja poślą do Amerykanów emisariuszy z informacją, że już mogą skapitulować? I nie będzie to kapitulacja żołnierza pobitego, złamanego psychicznie i moralnie, wyczerpanego. Nie będzie to kapitulacja ludzi, którzy wyczerpali możliwości walki. Oficerowie amerykańscy odnotują, że Niemcy mieli spore zapasy jedzenia i amunicji, czołgi i wozy bojowe miały wystarczająco dość paliwa, by nadal walczyć a zapasy, które przejęli kilka czy kilkanaście kilometrów za linią frontu, pozwalały im na co najmniej 10 dni dalszej walki. Po co to wszystko?

Niewielki lokalny sukces niemieckiej Grupy Armii Mitte ma jednak istotne znaczenie w realizacji ich planów. Linia kolejowa Liberec – Karlove Vary – Linz – Vaduz (już w neutralnym Liechtenchsteinie) pozostanie pod niemiecką kontrolą do 14 maja 1945 r.

Feldmarszałek Schörner nie poszedł z Grupą Armii Mitte na Berlin. To Berlin przyszedł do niego. Dziś już wiadomo, że w Berlinie znaleziono zwłoki Gustava Welera. Sobowtóra Adolfa Hitlera. Hitler samobójstwa nie popełnił. Ale musiał mieć drogę ucieczki. Przez Cottbus, Miśnię, Pirnę, Usti nad Labem, Karlove Vary i Linz do Szwajcarii. I chyba właśnie tamtędy zbiegł. Dokąd?

Anglicy twierdzą, że Hitler zmarł w 1963 roku w Argentynie. CIA potwierdziło, że przebywał do roku 1955 w Kolumbii jako Adolf Shrüttelmayer. Mieszkał w położonej na północ od Bogoty miejscowości Tunja, skąd wyjechał do Argentyny. Miał umrzeć między 1962 a 64 rokiem. Ale całkiem niedawno, w 2017 roku, niejaki Hermann Guntherberg oświadczył, że to on jest Hitlerem. Krótko potem zmarł a na rynku pojawiło się mnóstwo złotych precjozów znanych z fotografii gabinetu kanclerza Rzeszy Adolfa Hitlera. Zbieg okoliczności? Raczej trudny do przyjęcia na wiarę.

Jestem raczej przekonany, że gdzieś w połowie kwietnia 1945 roku przeprowadzono „inwentaryzację” skarbów i podjęto ostateczne decyzje. Złoto w sztabach i biżuteria – do zabrania ze sobą, waluty obce, akcje i inne papiery wartościowe – podobnie. Wielkie rozmiarowo dzieła sztuki, trudne do przewozu i sprzedaży – ukryć!

Gdzie? Na Śląsku, a konkretnie w Sudetach.

Dlaczego akurat tu? Są przynajmniej dwa powody. Ta część Śląska jest doskonale zagospodarowana. Linie kolejowe, w znacznej części zelektryfikowane, dochodzą do większości nawet tych mniejszych miejscowości i niemalże każdej kopalni czy fabryki. Nawet do tych kopalń, które zostały zlikwidowane jeszcze przed I wojną światową czy tuż po niej. Duża część tych kopalń ma sztolnie wjazdowe. Po co zatem budować jakieś specjalne bunkry, dowozić tam skarby samochodami, rozładowywać transporty setkami rąk przymusowych robotników i więźniów obozów koncentracyjnych, jeśli można wprowadzić wagony bezpośrednio do zapomnianej kopalni? Kilku zaufanych ludzi wystarczy. A potem jedynie zadbać o to, aby wylot takiej sztolni został perfekcyjnie zasypany, obsadzony roślinnością, stare tory kolejowe rozebrane. Kto nie wie, że to tam, może sobie szukać. Skarby są. Zostały doskonale ukryte i czekają na właścicieli. W 1945 roku nie było kogo pytać. Bogatsi niemieccy gospodarze uciekli, kto został – i tak został wysiedlony do Niemiec. Zresztą wpierw należało sprowadzić na te ziemie wysiedleńców z dawnych Kresów Wschodnich Rzeczypospolitej i zadbać o należyte „umocnienie młodej władzy ludowej”. No i trzeba było uszanować „braterską Armię Czerwoną”, która przeszukiwała Śląsk i brała, co chciała. Choć akurat o odkryciu przez Sowietów jakiegoś wielkiego skarbca Rzeszy żadnej informacji nie ma. To daje nadzieję, że skarby wciąż są tu ukryte. Tyle, że równie dobrze mogą być w czeskiej części Sudetów. Po 1938 roku Niemcy wygnali stamtąd wszystkich nie-Niemców, w 1945 roku Czesi wypędzili Niemców i wszystkich, którzy z nimi kolaborowali. Tam też infrastruktura kolejowa była (i pozostała) doskonale rozwinięta a świadków brak.

Z całą pewnością ziemia wciąż kryje sporo „małych rodzinnych skarbów”. Skąd takie podejrzenie? No cóż, choćby historia związana z pewnym hotelem w pobliżu Jedliny Zdroju. Przez lata wykorzystywany przez spółdzielnię rolniczą. Zaniedbany, zdewastowany, przez wiele lat stał pusty. Aż został sprzedany. Prywatni właściciele odbudowali pałac, otworzyli w nim dość elegancki hotel i… Nagle ni stąd ni z owąd w restauracji pojawiła się stara porcelana zdobiona herbem rodu, którego własnością tenże pałac do 1945 roku pozostawał. Są też, ale to na specjalne okazje, piękne złocone sztućce. Też zdobione herbem owej rodziny. Wieść gminna niesie, że przyjechali „dawni” właściciele, weszli w spółkę z nowymi, coś tam wydobyli i przekazali jako aport rzeczowy na hotel, ale co wywieźli?

Takich skarbów muszą być wielkie ilości. Niemcy byli wręcz przekonani, że ta część Śląska zostanie w granicach państwa niemieckiego. Dlaczego? Zapewniali ich o tym angielscy dyplomaci.

Ależ tak, to nie jest błąd. Przede wszystkim trzeba sobie uświadomić, że od połowy XIX wieku kontakty między Anglią a państwami niemieckimi (bo jest ich przed zjednoczeniem w cesarstwo kilkanaście większych i Bóg raczy wiedzieć ile tych mniejszych księstw, hrabstw, miast-państewek…) są bardzo intensywne. Anglo-saksońskie, jak to określą Anglicy, małżeństwa w świecie arystokracji i wzajemne inwestycje w gospodarce. W 1933 roku Anglicy są potężną grupą akcjonariuszy czy udziałowców w dolnośląskim przemyśle, nawet i tym zbrojeniowym. W 1936 roku, gdy w Niemczech uchwalane są ustawy norymberskie, wspólnicy z obu krajów dogadują się bez najmniejszego problemu. Wracają do starej, wypróbowanej w czasie I wojny praktyki. Ich akcje i udziały przejmują w zarząd kancelarie adwokackie z Zurychu, Berna czy Genewy. Majątku reprezentowanego przez Szwajcarów nikt w czasie wojny nie znacjonalizuje. A ich prawdziwi właściciele, via szwajcarskie banki, będą otrzymywać należne im dywidendy. No może pomniejszone o koszty szwajcarskiej obsługi. Anglicy będą znów zarabiać na każdej bombie, która spadnie na ich miasta, na każdym niemieckim pocisku wystrzelonym w stronę ich żołnierzy. Podobnie Niemcy zarobią na zniszczeniach, które spadną na ich kraj za sprawą Anglików.

W trakcie wojny sprzymierzeni zaczynają rozmawiać o przyszłym porządku w powojennej Europie, o strefach wpływów, o granicach. Churchill, od samego początku, będzie sugerować, aby Dolny Śląsk był brytyjską strefa okupacyjną. Jeszcze w Jałcie będzie widział polsko-niemiecką granicę na Odrze i Nysie, ale tej Kłodzkiej. Dopiero w Poczdamie Stalin pokaże palcem na Nysę Łużycką i powie, że tu stoją polskie dywizje i tu będzie granica. Ale jeszcze na wiosnę 45 roku Anglicy są pewni, że ich strefa okupacyjna obejmie właśnie Dolny Śląsk. To ważne. Nie tylko politycznie dla Churchilla i jego rządu. Ważne przede wszystkim dla tych, którzy dają pieniądze na kampanię wyborczą konserwatystów, a ta miała mieć miejsce przed lipcowymi wyborami w 1945 roku.

Dla angielskich przedsiębiorców zachowanie status quo w stanie posiadania na Śląsku to w wielu wypadkach być albo nie być ich firm. Akcje i udziały to cenna pozycja w bilansie ich własnych położonych w Anglii firm, podobnie jak przychody z dywidend. Bez tego majątku wartość ich firm drastycznie spadnie a wraz z nią zdolność kredytowa. Dlatego angielscy przemysłowcy i finansiści naciskają na Churchilla, by ratował Śląsk dla Niemiec i Anglii a angielska dyplomacja zapewnia niemieckich dyplomatów, jak choćby wspomnianego w jednym z wcześniejszych odcinków Herbert von Dirksen z Grodźca czy Franz von Papen, wicekanclerz w pierwszym rządzie Hitlera z 1933 roku, że Śląsk będzie niemiecki pod brytyjską okupacją.

Dla śląskich bogaczy to bardzo ważna informacja. Nie ma co wywozić majątku gdzieś daleko, do Bawarii czy w Góry Harzu, lepiej ukryć je na miejscu. Rodzinne skarby: złota biżuteria, sztućce, klejnoty, zabytkowa porcelana i dzieła sztuki spoczną w doskonale przygotowanych ukryciach. Byle przeczekać okres wojennej zawieruchy, potem wszystko wróci do normalności. Będzie można wrócić, otworzyć skrytki i korzystać ze swego, jak dawniej. Tylko ci Sowieci… Wejdą, będą szukać, gwałcić, torturować. No dobra, przed Sowietami trzeba zwiać gdzieś nad Ren. Tam, gdzie będą Amerykanie albo Anglicy. I tam przeczekać. Jak nie będą mieli kogo przesłuchiwać, to i niczego nie znajdą. Skarby będą bezpieczne.

Jest takie powiedzenie, że strzeżonego Pan Bóg strzeże. Więc na wszelki wypadek trzeba powstrzymać Armie Czerwoną przed wejściem na Śląsk z działaniami wojennymi. Ależ tak, to możliwe, Sowietów się zatrzyma, nie ma obawy. Panowie uzgadniają pewien bardzo nieoficjalny plan. Feldmarszałek Schörner dostanie takie zaopatrzenie dla Grupy Armii Mitte, aby utrzymać Sudety pod swoim panowaniem aż do końca wojny. A może nawet kilka dni po kapitulacji, w końcu trzeba dać Brytyjczykom czas, by ich jednostki na ten Śląsk weszły.

Ale początek maja 45 niweczy te nadzieje. Brytyjskie oddziały zostają po zachodniej stronie Łaby, a jeśli wcześniej weszły na teren Czech czy Austrii, posłusznie się stamtąd wycofują. Ich dowódcy mają na mapie narysowaną linię, do której ma sięgać sowiecka strefa wpływów. I bardzo lojalnie wykonują rozkazy. Wojska Schörnera znajdują się w absolutnie najdziwniejszej sytuacji. Niby jeszcze mogą walczyć, niby ciągle panują nad potężnym obszarem od Sudetów Środkowych po szwajcarską granicę, ale dalszy opór nie ma już sensu. Ko miał się z oblężonego i już zajętego przez Rosjan Berlina wydostać, jest już w Szwajcarii. Pociągi ze złotem i skarbami także. Ale takiej ilości żołnierzy niemieckich Szwajcarzy u siebie nie chcą. Kapitulujcie i poddawajcie się. Sowietom, Amerykanom czy Brytyjczykom – to już wasz wybór. Szwajcarzy wiedzą, co robią. Pozwolili wjechać na swój teren ludziom najbardziej poszukiwanym. Wprawdzie przybyli pod innymi nazwiskami, na paszportach Watykanu, Międzynarodowego Czerwonego Krzyża czy krajów Ameryki Południowej, ale Szwajcarzy doskonale wiedzą, kto do nich przyjechał. Za milczenie zażądają zapewne nielichej opłaty. Nie ulega wątpliwości, że dostali. Ich banki także zarobiły na prowizjach za spieniężenie złota w sztabach.

Churchill okazał się zbyt słaby. Zapłacił za to odsunięciem od władzy. Nawet nie doczekał końca konferencji w Poczdamie.

Skarby zatem zostały ukryte i, w większości, do dziś nie zostały odnalezione. Jest czego szukać, ale niekoniecznie jest to zadanie bezpieczne. I nie chodzi mi o miny. Ci, którzy ukrywali majątki rodzinne, min do dyspozycji nie mieli. Armia też raczej zwykłych min nie stosowała. Nie po to ukrywa się bezcenne dzieła sztuki czy kosztowności, aby to wszystko zostało zniszczone przypadkowym wybuchem. Bo zwykła mina jest wrażliwa na wilgoć i niską temperaturę, a przecież w kopalnianych sztolniach czy podziemiach starych fabryczek jest i wilgotno i zimno…

Niebezpieczeństwa upatruję gdzie indziej.

Jerzy Rostkowski w swojej książce „Podziemia III Rzeszy. Tajemnice Książa, Wałbrzycha i Szczawna Zdroju” opisuje przypadek eksploratorów, którzy próbowali wejść w podziemia wałbrzyskiego mauzoleum. Przywieźli sprzęt, rozpoczęli przeszukiwanie podziemi i nagle pojawiło się kilku smutasów, którzy machnęli jakimiś legitymacjami którejś ze służb specjalnych i nakazali wyniesienie się z tego miejsca. Poszukiwania bez pozwolenia są nielegalne, a pozwolenia bez zgody „właściwego organu” nikt nie uzyska. Oczywiście tenże organ zgody nigdy nikomu jeszcze nie wydał.

Miałem przyjemność być uczniem jednego z najlepszych przewodników PTTK, pana Jerzego Boruckiego ze Szczawna Zdroju. Na przełomie lat 60-tych i 70-tych był pierwszym polskim kustoszem Zamku Książ. Wprawdzie do zwiedzania udostępnione były tylko tarasy i park, ale i po pustych, wówczas jeszcze wciąż noszących ślady wojennych zniszczeń komnatach można było chodzić. Natomiast wejście w podziemia… No niby można było. Ale wpierw pan Borucki musiał to zgłosić „u naukowców” pracujących w tym laboratorium geofizycznym, które odnotowuje ponoć wszystkie trzęsienia ziemi na świecie. Tyle, że naukowcy przyjeżdżali tam rzadko, natomiast stały dyżur pełnili ludzie z bezpieki. Mieli ponoć takie urządzenia, że słyszeli każdy krok w tych podziemiach. Czekali ponoć na kogoś, kto przybędzie w okolice Książa, wejdzie w podziemia ukrytym przejściem i będzie chciał wykuć jakąś dziurę w ścianie, aby dostać się do ukrytego skarbu. A że coś tam jest ukryte, wątpliwości nie ulega.

Właśnie u p. Boruckiego miałem okazję poznać człowieka, który podziemia pod Książem budował, ale nie te, które są znane. Był jeńcem z obozu w Srebrnej Górze. Jesienią 39 roku, gdy w kazamatach srebrnogórskiej twierdzy lód zaczął pokrywać ściany, dostał propozycję z gatunku „nie do odrzucenia”. Przeniesienie do innej, jeszcze zimniejszej kazamaty, albo… praca budowlana. I tak pod koniec listopada 1939 roku pan K. został przeniesiony do filii Oflagu VIIIB w Klein Salzbrunn, dziś wałbrzyskiej dzielnicy Szczawienko. Przedwojenny technik budowlany, z dyplomem mistrza w rzemiośle budowlanym. Twierdził, ze tych podziemi nie zna, że ich nie budował. I wyjaśnił, zapytany o to, że każdy mistrz budowlany ma w zwyczaju znaczyć swoją robotę. Wystarczą dwa gwoździe wbite w deskę szalunkową, tworzące znak X albo znaku =. On stosował coś na kształt litery L. Zawsze w desce tak na wysokości metra nad ziemią. Gdzieś tak w połowie długości deski szalunkowej. Taki znak odbity w zastygłym betonie przetrwa wraz z konstrukcją do samego jej końca. Ale nie, nie znalazł. I, co ciekawe, pan K. twierdził, że mieli przynajmniej dwa kilometry tego tunelu zrobione. To znacznie więcej niż to, co zostało oficjalnie odkryte. Jak to możliwe, że nie widział, gdzie pracował? Z Oflagu byli przewożeni do zamku ciężarówką. Wysiadali dopiero w podziemiach. Tam szli do windy i zjeżdżali w dół. To była wielka platforma. Na kilkudziesięciu ludzi albo kilka ton ładunku. Tylko takiej windy do dziś w Książu nie odkryto. Ani choćby śladu szybu, którym mogłaby jeździć…

Pan K. pracował w Książu do końca lata 1941. Potem, wraz z innymi jeńcami Oflagu VIIIB, został przeniesiony pod Żagań, ale wcześniej przekazywał plac budowy ludziom z organizacji TODT, głównie przymusowym robotnikom z Czech, choć wśród specjalistów byli też Węgrzy i Włosi. O tym też żadnej informacji się nie znajdzie – według oficjalnej wersji prace pod Książem miały się rozpocząć w 1943 roku, w ramach projektu RIESE (olbrzym).

A o samym Riese wiadomo bardzo niewiele. Jedyne, w co mogę zaufać, to sprawozdanie Alberta Speera. Według niego na grudzień 1944 było gotowe ok. 94 tysięcy metrów bieżących tuneli wraz z konstrukcjami dodatkowymi. 94 KILOMETRY podziemi! Wszystko, co do tej pory w różnych miejscach odkryto jest szacowane na jakieś 25 – 26 kilometrów łącznej długości. Brakuje jakieś niespełna 70 kilometrów. To odległość z Książa do np. centrum Wrocławia…

Jest zatem czego szukać.

Jednakże w zbiegi okoliczności nie wierzę. Ludzie z byłej bezpieki, a może i z obecnych służb specjalnych pilnują podziemi Książa. Mają specjalny sprzęt monitorujący.

Ludzie z tzw. służb pilnują podziemi mauzoleum. Dziś są to być może „byli funkcjonariusze służb”, ale metody „oddziaływania” na opornych mają skuteczne. Okolice samego mauzoleum są zryte biedaszybami, w których od ponad 25 lat miejscowa biedota wydobywa kiepskiej jakości węgiel. Nad tym nikt zapanować nie potrafi. Ale faktycznie, wystarczy wejść do budowli mauzoleum na trochę dłużej, a patrol policji przyjeżdża. Czyli też monitorują.

Ludzie z byłych służb i ich pracownicy pilnowali przez lata Herberta Klose i zapewne mają oko na miejsce, w którym kiedyś istniała skrytka. Na inne poznane i okradzione przez nich przed laty skrytki zapewne też. Ale nie wszystko odkryli. Bo zaskoczeniem dla wszystkich była sprawa niejakiego Wojtczaka. Mieszkał samotnie, w Walimiu. Nie miał rodziny, uchodził za odludka. Dopiero po śmierci w 1989 roku okazało się, że miał tatuaż SS. W jego domu odnaleziono zamaskowane pomieszczenie, w którym miał mundur SS, komplet niemieckich dokumentów, mapy całego terenu… Kim był, wiedzą jedynie tzw. „służby”, ale do dziś są to akta tajne. Niedostępne. Choć i te służby nie wiedzą, dlaczego pozostał. Czy coś ochraniał? A jeśli tak, co? Tajemnice? A może masowe groby więźniów Groß Rosen, gdyż nie sposób się doliczyć, ilu ich było i co się z nimi stało. Mówi się, że nawet ze dwieście tysięcy więźniów tego uchodzącego za jeden z najbardziej okrutnych niemieckich obozów koncentracyjnych zniknęło przed końcem wojny bez śladu…

Ale też nie można zapominać, że ci, którzy próbowali szukać, byli zniechęcani. Pojawiali się bowiem ludzie „nie wiadomo kto”, ale doskonale wiedzący, z kim mają do czynienia. Groźbami wymuszali zaprzestanie poszukiwań w górach, starych kopalniach, podziemiach niby kompletnie zniszczonych fabryk. Wspomina o tym przywołany już Jerzy Rostkowski, pisał o tym Wojtek Robecki, ludzie z Łużyckiej Grupy Poszukiwawczej.

Są też na Dolnym Śląsku miejsca omijane dalekim łukiem przez okolicznych mieszkańców. Ponoć leżąca w obrębie Boguszowa Gorc góra Kopisko, zwana potocznie Bismarck, jest do dziś pilnowana. Własność prywatna, więc chodzi brysio z kijem do bejsbola i wszystkich przepędza. A w jej pobliżu leży Dzikowiec. Mówi się, że jest w niej ukryty stary kolejowy tunel, w którym może być pociąg ze skarbami…

Jest takich miejsc w Sudetach bardzo, ale to bardzo wiele. Niektóre, tak jak tytułowa Wielisławka, zryte przez dziesiątki poszukiwaczy, którzy od mniej więcej pół wieku szukają tam swojego szczęścia. Są też takie, o których mówi się, że „legenda głosi”… Legenda wymyślona na potrzeby turystów czy zbiorowa pamięć pierwszych powojennych lat?

Ze swojej strony mogę wszystkim chętnym życzyć powodzenia w poszukiwaniach, ale łatwo nie będzie. To pewne!

Piotr. H. Baron

 

 

You may also like

Zostaw komentarz

Ta strona korzysta z plików cookie, aby poprawić Twoje doświadczenia. Zakładamy, że się z tym zgadzasz, ale możesz zrezygnować, jeśli chcesz. OK Więcej

Polityka prywatności i plików cookie