Home Kroniki Pokłosie pewnego spotkania…

Pokłosie pewnego spotkania…

przez historyk
0 komentarz

Pokłosie pewnego spotkania…

Pisząc mój pierwszy materiał na portal Historyk.eu (tekst „O potrzebie uzupełniania książki”) pokazałem, że wiedza nie jest czymś doskonale zamkniętym, lecz zmiennym. Ciągle docierają do nas informacje o zdarzeniach, które na jakiś problem nakazują nam spojrzeć inaczej, zmieniają nam nasze własne wyobrażenie o zagadnieniu. Tak, wyobrażenie, gdyż żyjąc wiele dziesiątek czy nawet i ponad wiek od jakiegoś wydarzenia, nie będąc jego bezpośrednim uczestnikiem, możemy mieć na sprawę pogląd, możemy mieć o niej jakąś wiedzę, ale zawsze będzie to układanka z jakiejś liczby elementów puzzli, nigdy z ich całości.

I znów coś takiego się stało. Oto już po opublikowaniu mojej książki „Die Ehrenmenschen. Ludzie Honoru.” miałem możność spotkania się z kimś, kto był, w pewien sposób, współuczestnikiem opisanych w niej zdarzeń. Pani Maria E…t (prosiła o zachowanie jej nazwiska do mojej wiadomości) dotarła do mnie absolutnie bez najmniejszego trudu. Jak to było możliwe? Znała doskonale moich warszawskich krewnych – babcię Anastazję i jej męża Henryka, znała także tych dolnośląskich. Pani rocznik 1926, dziś już dość leciwa, samotna, ale wcale nie niedołężna. Wręcz przeciwnie – gdy zabrała mnie na spacerek „po starej Warszawie”, ledwie za nią nadążałem. I cały czas mówiła, mówiła, mówiła. Pamięć nie zawiodła jej ani na moment. Ale nie o tym ma być.

Pani Maria pokazała mi dowody „twarde” – archiwalne dokumenty. Jej rodzice, państwo Zofia i Jan, uczestniczyli w procederze obrotu działkami ziemskimi. Tyle że ten proceder zaczął się w roku 1942, rok wcześniej niż miały miejsce zdarzenia opisane przeze mnie w książce. Dowiedziałem się przy okazji, że „inicjatorem” czy pierwszym wykonawcą tej nieformalnej wymiany informacji pomiędzy Armią Krajową a Abwehr wcale nie był mój dziadek Heinz i jego brat – bliźniak Karl, lecz mój pradziadek Björn, który przybył do Warszawy pod koniec 1941 roku.
Dokumenty nie kłamią. Pani Maria przekazała mi jeden z będących w jej posiadaniu kwitów parcelacyjnych – niejaka pani Joanna Bocksch (vel Boksz) kupiła działkę w okolicach Warszawy. Niejedną zresztą. Była, jak byśmy to dziś określili, słupem. Urodzona w Norymberdze, z pewnością w XIX wieku, bo do Warszawy przyjechała za mężem, warszawskim kupcem Kazimierzem W. Pani, co by nie rzec, z nieco wyższych sfer. Baronowa (Freiin) von Necker z domu, spokrewniona (jak to w arystokracji) z większością rodów cesarskiej Rzeszy (choćby i daleko, ale zawsze), dopiero w latach dwudziestych ub. wieku poślubiła, już jako wdowa, warszawskiego kupca Juliusza. Ale wcześniej, tak jak inni W., pisała się jako Freiin (baronowa) von V. Dopiero w 1919 roku, w odradzającej się Rzeczypospolitej (bo z Warszawy nie wyjechała) przeszła zmianę nazwiska. W 1939 roku została wdową po raz drugi i od tej pory pozostawała pod opieką Anastazji i Henryka. Wymarzony słup do różnych transakcji – narodowość niemiecka, tytuł szlachecki, tylko adres w Warszawie, ale to akurat władzom Generalnej Guberni nie przeszkadzało. Nie podlegała różnym tam ustawom o czystości rasy i wydanemu na tej podstawie Zarządzeniu Generalnego Gubernatora z 1940 roku, które ograniczało prawo do uczestnictwa w obrocie nieruchomościami wyłącznie do Niemców i osób rasy aryjskiej. Była idealnym kupującym licytowane nieruchomości.


Właśnie od niej, od Joanny Bocksch odkupili działkę rodzice pani Marii. Z jakże przedziwną klauzulą, że sprzedająca jest osobą narodowości niemieckiej, a kupujący są Aryjczykami.
Przy okazji dowiaduję się, jak to wszystko było możliwe, skąd takie kontakty. Jakim cudem Björn, mój pradziadek, Ślązak i „zdeklarowany do krwi i kości” pruski oficer mógł się spotkać z (wówczas) pułkownikiem Emilem Fieldorfem? Pani Maria uśmiechnęła się jedynie z politowaniem i stwierdziła, że chyba trochę za mało o życiu wiem. Tak, o życiu. Björn, jak i cała jego bliższa czy dalsza rodzina, byli ewangelikami. Bywając u krewnych w Warszawie uczestniczyli we wszystkich ważniejszych uroczystościach rodzinnych – chrzcinach, konfirmacji (u ewangelików to niby coś pomiędzy I Komunią a bierzmowaniem, lecz zarazem uroczyste przyjęcie młodej, kilkunastoletniej osoby w grono wiernych), ślubach czy pogrzebach. W kościele były to zwykle uroczystości z udziałem niemalże całej parafii. Wedlowie, Findeisenowie, Waldorffowie, Fieldorfowie, Hollandowie, Streckerowie – to tylko takie nieco lepiej znane nazwiska rodzin, które od przynajmniej połowy XIX wieku budowały społeczność luteranów w Warszawie.


Wszyscy ci ludzie, jakkolwiek byli luteranami, nie żyli w jakiejś tam próżni, w odizolowanym od świata maleńkim, głównie niemieckojęzycznym społeczeństwie. Żyli i mieszkali (lub bywali) w Polsce,
w Warszawie, zatem i polska obyczajowość wpływ na nich miała. Jak uroczystość religijna, to i przyjęcie. Co najmniej obiad w wynajętej restauracji, a jeśli ktoś miał odpowiednio wielki salon (tak na powiedzmy 30 osób) i sprawną służbę kuchenną (w tym to akurat wspomagano się wzajemnie), organizował przyjęcie u siebie w domu. Z kolacją, czasem i dłuższe. Zatem Björn i jego synowie (a bywali w Warszawie dość często), wszystkie co znamienitsze osobistości warszawskie ewangelickiego, i nie tylko, świata znali. Osobiście, z imienia, nazwiska. I z krewnych, znajomych…
I kolejny szok – od pani Marii dowiaduję się, że Björn rewelacyjnie może po polsku nie mówił, ale tak trochę po śląsku. Wprawdzie niezbyt czysto, ale mówił!
A kontakty? Obie strony ich szukały. Wywiad Armii Krajowej potrzebował dojścia do ludzi „mających dostęp do informacji”. Björn, przyjaciel Gerda von Rundstedta, współpracownik na początku lat 20. takich postaci jak Wilhelm Canaris czy Erich von dem Bach-Zelewski. Armia (Wehrmacht), wywiad (Abwehr) i SS. Źródła posiadające wielką ilość informacji, a zarazem potrzebujące informacji. Zza linii frontu. Także od Armii Krajowej. Björn mógł odegrać rolę typowego pośrednika handlowego. Przekazać, co ewentualnie jest „na sprzedaż” i czego w zamian sprzedający oczekuje. Nieoficjalnie i w taki sposób, aby „dobić targu”.


Björn przyjechał do Warszawy na podstawie specjalnego pozwolenia wystawionego przez Heydricha. Pani Maria pamięta taki epizod, gdy tuż przed wigilią szli gdzieś (jej rodzice, ona i Björn) w stronę Starego Miasta, gdy na ich drodze stanął patrol SS. Björn, niby po cywilnemu, ale natychmiast sięgnął po przepustkę. Postawił zdumionych esesmanów na baczność, oświadczył, że osoby w jego towarzystwie są pod jego opieką i spytał, czy ma dzwonić do Obergruppenführera Heydricha, by takie ….. (rzucił dość mocno wulgarne określenie) trafiły natychmiast pod Moskwę?
Moje wątpliwości zostały rozwiane. Reinhard Heydrich, mistrz teczek z hakami na niemalże wszystkich ważniejszych ludzi III Rzeszy, trzymał blisko siebie Carla Grafa von Pückler-Burghaußa (po śmierci Heydricha w czerwcu 1942 roku właśnie ten mój daleki krewny został protektorem Czech i Moraw – sic!), a z tym moja rodzina była spokrewniona choćby poprzez żonę Björna a moją prababcię Anne-Marie, ale czy to była li tylko znajomość prywatna? A może i Heydrich miał jakieś interesy do załatwienia? W tym czasie kierował Głównym Urzędem Bezpieczeństwa Rzeszy (RSHA)…


Pytań jest wiele, niemniej wiem, dzięki temu spotkaniu, że z całą pewnością pierwsze kontakty pomiędzy różnymi personami Rzeszy a Armią Krajową miały miejsce na przełomie 1941 i 42 roku.


No cóż, walki na froncie mogą mieć różne nasilenie, czasem nawet mogą przejść w krótszą czy dłuższą „ciszę przed kolejną burzą”. Na froncie wywiadowczym nie ma czegoś takiego. A współpraca z wrogiem w jednym miejscu często oznacza możliwość kontynuowania walki w innym. Takie są prawa tej gry…

 

 

Piotr H. "baron"

You may also like

Zostaw komentarz

Ta strona korzysta z plików cookie, aby poprawić Twoje doświadczenia. Zakładamy, że się z tym zgadzasz, ale możesz zrezygnować, jeśli chcesz. OK Więcej

Polityka prywatności i plików cookie