Moja wieś to zapach chleba pieczonego przez babcię Annę w prawdziwym chlebowym piecu.
Już o świcie pojawiała się w izbie ogromna pękata dzieża. W niej powstawał najpierw zaczyn, potem ciasto sobie spokojnie rosło przy piecu.
— Cicho gołąbeczki — szeptem babcia mówiła, kiedy robiło się głośno. — Ciasto nie urośnie w takim gwarze.
Kucałyśmy na progu i w ciszy nasłuchiwałyśmy, jak ono rośnie.
A kiedy już było gotowe, zaczynało się jego obrabianie. Babcine ręce mocno ugniatały ciasto, słychać było strzelające bąbelki powietrza.
— Kiedy ranne wstają Zorze… — śpiewała i zakręcała dłońmi koła w dzieży.
Potem ciasto lądowało na stolnicy podsypanej mąką i wtedy już mogłyśmy formować krągłe bochny. Wyglądały jak Słońca.
Rosły ułożone w rzędzie na stole, by potem na długiej łopacie mogły wjechać do rozbuchanego ciepłem pieca na rozżarzone drzewne węgle.
Chleb siedział w piecu… jak to babcia mówiła.
A my biegłyśmy do ogrodu po warzywa i zioła. Po obróbce ogrodowizny stawiała na płycie kuchennej gar kartoflanki.
Zapach chleba i zupy mieszał się, wydając najcudowniejszy aromat, który wypełniał każdy kąt małej izby.
— Chlebuś gotowy! — oznajmiała donośnym głosem.
Po chwili wyjmowała rumiane bochenki z pieca i ostrożnie kładła pojedynczo na lnianej serwecie… niech ostygną — uśmiechała się do nich.
Nareszcie można zajadać. Trzymając bochen pod sercem, kreśliła nożem znak krzyża i przeżegnawszy się, dopiero zaczęła odkrawać kromki. Piętka chrupka i smakowita trafiała do najgrzeczniejszego wnuka.
Na stole w misie stało pulchne masło, ucierane poprzedniego dnia wieczorem w maselnicy. Obok kartoflanka dymiła majerankiem. Wkoło umorusane buzie lipcowym Słońcem mlaskały uroczo.
Do dziś pozostały: zapach i tęsknota za minionym dzieciństwem.
Urszula