Wielisławka i zagadka ZŁOTA WROCŁAWIA Herbert Klose
Odcinek 1.
Mija właśnie 65 lat od kiedy polskie społeczeństwo dowiedziało się o złocie Wrocławia. A może raczej od chwili, w której, jeśli chodzi o ukryte przez Niemców skarby, zaczęto mu skutecznie mydlić oczy. Trudno powiedzieć, kto w tej sprawie odegrał główną rolę w mataczeniu i zacieraniu. Herbert Klose? A może to Urząd Bezpieczeństwa Publicznego poddał sprawę obróbce ? Skarbu nie znalazł nikt, choć od dawna jest on poszukiwany, choć raczej nie tam, gdzie jest, a dokładnie tam, gdzie życzyli sobie tego Herbert Klose do spółki z bezpieką.
Na początek fakty.
Przełom 1944 i 1945 roku jest na Śląsku dość… powiem oględnie gorący. Niemcy wiedzą, że Armia Czerwona szykuje się do operacji przekroczenia linii Wisły i marszu na zachód, do Berlina, do Łaby.
I wiedzą, jak ten marsz wygląda. Od 1943 roku docierają i na Śląsk i do innych części Niemiec uciekinierzy z obszarów, które zajmują sowieckie wojska. Klęska militarna to jedno. Z pewnością mocno podkopuje morale Niemców. Sprawia, że tracą wiarę w nieomylność Adolfa Hitlera i ostateczne zwycięstwo. Ale dla zwykłych ludzi bardziej dotkliwe są przestępstwa, wręcz zbrodnie popełniane przez Sowietów. Gwałty na kobietach, którym towarzyszą rabunki i grabieże. Fakt, Rosjanie mają co kraść. Niemcy są bogaci. Głównie w kradzione. Niemcy przez tych kilka lat okradali całą Europę, gdzie i jak tylko mogli, a część łupów odsyłali do domów. Urzędnicy sprawujący na zdobytych terenach władzę, żołnierze, którzy te ziemie zajmowali… Funkcjonariusze nadzorujący obozy jenieckie, obozy koncentracyjne czy Arbeitskommanda, oddziały pracy przymusowej. Betreuerzy opiekujący się mieniem pożydowskim, znacjonalizowanymi przez Rzeszę fabrykami
i warsztatami, szczególnie o statusie „zakładu niezbędnego na potrzeby wojenne Rzeszy”. Kradli na potęgę. Obrazy i biżuterię, obrączki, zegarki, sztućce ze złota czy srebra… Dużo tego jest
w niemieckich domach. Jest zatem co chować.
Gauleiter (szef okręgu organizacyjnego NSDAP) Wrocławia Karl Hanke wydaje w listopadzie 1944 roku odezwę do mieszkańców, aby w obliczu nadchodzącej bolszewickiej nawały przekazali do państwowego depozytu złoto, kosztowności i dzieła sztuki. Za pokwitowaniem, a jakże. Propaganda niemiecka wspiera jego działania pełną mocą. Prasa jest pełna relacji uciekinierów z Łotwy, Estonii czy Prus Wschodnich, gdzie Sowieci już dotarli. Obrazu mordów, gwałtów, grabieży i bezmyślnego niszczenia wszystkiego, co akurat znajdzie się pod ręką pijanych sowieckich żołdaków. Tyle, że prasie partyjno-państwowej (innej w hitlerowskiej Rzeszy nie było), pełnej frazesów o ostatecznym zwycięstwie, mało kto wierzy. Ale nie w tym wypadku. Do zmienianego właśnie w twierdzę Wrocławia docierają tysiące uciekinierów, którym udało się uciec ze wschodu. Poczta pantoflowa pokazuje prawdziwy, bo opowiedziany przez ziomków obraz barbarzyństwa nadciągających wojsk sowieckich i ich sojuszników. Ponadto działa niemiecka mentalność. Jest rozkaz, to należy go wykonać. I ludzie niosą swoje dobra do depozytu. Skarby przyjmował Wyższy Urząd SS i Policji we Wrocławiu mieszczący się w gmachu dawnej Miejskiej Komendy Policji (obecnej siedzibie części Dolnośląskiej Komendy Wojewódzkiej Policji).
Jednym z odpowiedzialnych za wywiezienie i ukrycie tego skarbu był niejaki Herbert Klose. Przynajmniej tak twierdził on sam i wypowiadający się publicznie byli funkcjonariusze bezpieki.
Jest wiosna roku 1953. Za naszą wschodnią granicą od dwóch lat trwa akcja likwidacji niemieckich cmentarzy wojskowych. Przy okazji Sowieci, dzięki nieśmiertelnikom, identyfikują pogrzebanych tam niemieckich żołnierzy a Międzynarodowy Czerwony Krzyż udostępnia dane. Imię, nazwisko, data i miejsce urodzenia, stopień wojskowy, adres. Wśród niemieckich poległych są też Ślązacy, Mazurzy, Warmiacy. Wielkopolanie. Ich dane są przekazywane polskiej bezpiece. Do sprawdzenia. Rodzina uciekła czy została? Bo jak została, to przecież niemieccy wrogowie. Jeśli ojciec czy syn walczył dla Hitlera, to jabłko nie pada daleko od jabłoni. Wyszukać, zatrzymać, przesłuchać, wymusić przyznanie się do winy. Naród musi mieć wroga, najlepiej obcego. Aby nie mówiono o zbrodniach bezpieki… Zbrodniach okresu Stalina i jego siepaczy.
Akta meldunkowe są uporządkowane. Dzięki nim Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa w Złotoryi dostaje do sprawdzenia małżeństwo Marii i Ryszarda (czy właściwie Richarda), mieszkańców Sędziszowa. Oboje urodzeni w małej wsi Kopice w powiecie milickim. On w 1919, ona rok później. On, jak stoi w papierach, miał być weterynarzem i opiekunem koni używanych do prac leśnych, ona pracowała przy obsłudze dużego gospodarstwa bogatych Niemców… Tak przynajmniej mówią w maju 1945 roku, gdy proszą o możliwość pozostania w Sędziszowie. My byli wiejska biedota, swojej ziemi nie mieli, domu też nie, krewni albo uciekli wiosną 45-go na zachód albo słuch po nich zaginął… Obywatel komisarz zrozumie, my polskiego pochodzenia. Dla Niemców jak wrogi. Dlatego nas na przymusowe roboty wzięli i tu przywieźli. Tu przynajmniej dach nad głową, pole, zwierzęta, miejsce, które znamy z naszej pracy.
Miejscowi Niemcy w większości już uciekli, osadnicy byli na wagę złota. Dostali przydział na dom, ziemię, meldunek, dokumenty i tak zostali.
Pod koniec kwietnia 1953 roku przyjeżdżają do Sędziszowa dwa samochody bezpieki. Aresztują oboje. Z wielu relacji wiadomo, że przesłuchanie w siedzibie bezpieki przebiegało zgodnie z ichnimi regułami. Na początek cios pięścią w zęby, pałowanie… I żeby człowieka szybko złamać, papiery na stół. Richard zginął w 1942 roku w walkach o Smoleńsk a Maria dostawała, do wiosny 1945, wdowią rencinę po poległym żołnierzu. Niewielką, ale dostawała… Chcesz być trup jak Richard? Nie chcesz? To gadaj prawdę!
Mężczyzna nie należy do twardzieli. Bardzo szybko wyjawia, kim jest. Herbert Klose. A dalej? Będzie zmieniać wersje raz po raz. Mówi, że był wojskowym weterynarzem zatrudnionym w Kątach Wrocławskich. Tam miała funkcjonować placówka Wehrmachtu skupująca konie dla wojska. No niby wiarygodne, bo przecież koń dla wojska to musi być zdrowy i zadbany. Zanim Rzesza kupi, ktoś konia musi obejrzeć, fachowo zbadać, a i potem, zanim odjedzie na front, doglądać. Kiepski weterynarz zapewne się nada. I pan Klose jakby przestaje kręcić. Mówi, że ma nawet w domu fotokopię dyplomu
z berlińskiego uniwersytetu. Na nieszczęście zachowały się archiwa placówki wojskowej w Kątach Wrocławskich. Fakt. Punkt skupu koni był. Tylko weterynarza Herberta Klose w nich nie ma. Do akcji ponownie wchodzą specjaliści od przesłuchań. Klose zmienia zeznania. Staje się oficerem wywiadu zatrudnionym w Wyższym Urzędzie SS i Policji we Wrocławiu. Książka telefoniczna mieszkańców Wrocławia od roku 1941 wydaje się tą wersję potwierdzać. Przy Neuschweidnitzer Straße (czyli dzisiejszej ulicy Świdnickiej) pod numerem 41 widnieje Herbert Klose. Przy nazwisku informacja „Polizeiangestellte”, urzędnik policyjny. Tyle, że od 1936 roku w Prusach, z rozkazu premiera Prus Hermanna Göringa, policja została połączona z SS i Gestapo. Maszyna działająca pod nazwą Reichssicherheisthauptamt. RSHA. Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy. W 1943 roku do działającej w ramach RSHA służby bezpieczeństwa Sicherheistdienst zostaje włączony wywiad wojskowy, Abwehra. Kapitan Abwehry??? Ta wersja długo się nie utrzyma, ale w wielu materiałach prasowych czy telewizyjnych będzie uporczywie powtarzana. Aby być oficerem armii (a Abwehra, nawet po włączeniu w struktury SS, SD i RSHA, jest służbą podlegającą armii) trzeba ukończyć studia albo szkołę oficerską. Herbert Klose studiów nie ma. Weterynarz miał w czasie wojny uprawnienia felczera. Takiej nieco bardziej fachowej pomocy medycznej. Więcej niż sanitariusz, choć nie całkiem lekarz… Dyplom weterynarza okazuje się sfałszowany.
Herbert Klose natychmiast przyznaje się do winy i zmienia zeznania. Już nie weterynarz ale rzeźnik.
I nie oficer Abwehry ale funkcjonariusz policji. Policji? A konkretnie? Śledczy mają już informację z Katowic. Herbert Klose był tam śledczym w Gestapo. A teraz siedzi przed śledczymi Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Trafił swój na swego. Klose wie, że wycisną z niego wszystko. Metodami, które on sam stosował do wiosny 1945 roku. Tak, był śledczym w Gestapo. Wydobywał zeznania z więźniów we Francji, w Holandii, na Górnym Śląsku. W Katowicach idzie mu najlepiej, bo jako Ślązak spod Milicza zna dość dobrze słowiańską gwarę. Czystym polskim nazwać tego nie można, ale każdy Polak zrozumie. On Ślązaka też zrozumie. Wychodzi przy okazji na jaw członkostwo Klosego w SS…
I co dalej? Niemiec, SS-mann i gestapowiec. W 1953 roku to by w zupełności starczyło na wieloletnie więzienie albo i czapę czyli wyrok śmierci. Bo wymusić przyznanie się do jakiegoś sabotażu czy ataku na młodą władzę ludową to spece z bezpieki potrafili. Lampa prosto w oczy, aż do bólu i spokojne tłumaczenie. Wiemy kim jesteś, Klose. Prokurator przed sądem przedstawi piękny wywód. Gestapowiec i esesman. Dlaczego pozostał na Dolnym Śląsku? Bo tu miał działać owiany ponurą niesławą Wehrwolf. No a wszyscy wiedzą, co to Wehrwolf. Mordy, podpalenia, sabotaż, niszczenie linii kolejowych, mostów… W 1953 roku znalezienie broni w lesie (albo jej podrzucenie do stodoły) problemem nie jest. Wystarczy? Każdy sąd cię skaże, ty niemiecka gnido!
Ale Herbert Klose nie stanie przed sądem. Przynajmniej nie wtedy. Gdzieś na początku lat 60-tych trafi na trzy miesiące do więzienia. Bo po pijaku wymyślał na „władzę ludową”, że nie umie dbać o Dolny Śląsk, że potrafi tylko niszczyć. I że do du..y ta granica na Odrze i Nysie, bo te ziemie powinny wrócić do Niemiec, choćby tego NRD, wtedy będą zadbane jak należy…
Zaledwie po tygodniu od aresztowania państwo Klose, już oficjalnie pod tym nazwiskiem, gdyż zgodnie twierdzą, że pod koniec wojny wzięli ślub, wracają do domu. Herbert Klose staje się od tej pory „świadkiem koronnym” w sprawie czegoś, co przy tej okazji pojawia się po raz pierwszy w dolnośląskich gazetach – złocie Wrocławia. A w zasadzie skarbie. Przez kolejnych dwadzieścia lat będzie pod stałą obserwacją bezpieki. Co jakiś czas dolnośląskie gazety będą publikować informacje o poszukiwaniach ukrytego gdzieś w okolicach Złotoryi skarbu. Poszukiwaniach prowadzonych we współpracy z byłym kapitanem Abwehry Herbertem Klose. Powstało na ten temat kilka książek, w latach 1969-74 Telewizja Wrocław nakręciła kilka dokumentalnych filmów poświęconych Klosemu i złotu Wrocławia, ale więcej w nich mitów niż prawdy. Tak jak w rzekomo oryginalnych aktach bezpieki, które jakimś dziwnym trafem nie obejmują okresu przed 1970 rokiem…
Klose staje się swego rodzaju „bohaterem mediów”. Przyjeżdżają do niego dziennikarze, historycy, radio czy telewizja. On chętnie się o złocie Wrocławia wypowiada. Może jego polszczyzna wciąż pozostawia wiele do życzenia, brzmi nieco obco, ale ton głosu brzmi pewnie. Mówi jak ekspert. Czasem powiela informacje, czasem je zmienia. Przyłapany na tym zasłania się upływem czasu. To było tak dawno temu, na starość (ma wtedy ledwo powyżej pięćdziesiątki) czasem się człowiekowi coś tam miesza w pamięci… Niemniej każdorazowo potwierdza, że miał w rękach skrzynie ze złotem Wrocławia. Brał udział w ich wywiezieniu z Wrocławia i, do pewnego momentu, w ukryciu. Za każdym razem jakaś historyjka. Dla laika – brzmi wiarygodnie. Ale kiedy zestawić fakty i poddać je surowej analizie – pachnie kłamstwem i mitami. Ale o tym już w kolejnych odcinkach.
Piotr H. "baron"