Wielisławka i zagadka ZŁOTA WROCŁAWIA.
Odcinek 5. Uwikłanie – dokończenie.
Drodzy P.T. Czytelnicy pora kończyć znajomość z Herbertem Klose. Otóż moim zdaniem padł on ofiarą wydarzeń, które rozgrywały się bardzo daleko od Dolnego Śląska. Gdyby nie to, zapewne skończyłoby się inaczej. I pewnie byśmy o nim nie usłyszeli.
5 marca 1953 roku zmarł Josef Wissarionowicz Stalin. Zaledwie kilka dni później ukaże się absolutnie tajna broszurka „do użytku wewnętrznego dla lektorów prowadzących szkolenia egzekutyw PZPR” o wypaczeniach kultu jednostki z ZSRR. W polskich materiałach jeszcze nie pada słowo „zbrodnia”, jeszcze nie mówi się o absolutnie identycznych zbrodniach w Polsce, ale w Związku Sowieckim już tak. Ta broszurka szkoleniowa to nauka gaszenia ognia jeszcze zanim wybuchnie pożar.
Dosłownie dzień po śmierci Stalina szef NKWD Ławrientij Beria zaczyna głośno mówić o zbrodniach, mordach, czystkach, antysemityzmie, łagrach i żąda rozliczenia winnych. Zaczyna zwalniać z łagrów dzieci i kobiety. Zarządza amnestię dla przynajmniej stu tysięcy ludzi. Chce czystki w NKWD, chce rozliczenia sędziów i prokuratorów oraz wojskowych komisarzy politycznych.
Jak szybko takie informacje dotrą do Polski? Znacznie szybciej, niż się może wydawać. I to dwutorowo. Z jednej strony będą spływać z Moskwy do Warszawy oficjalnymi kanałami. Dyplomatycznymi. Swoje dołożą sowieccy dowódcy wojskowi. Sokorski czy Moczar albo Jaruzelski to ich ludzie, szczególnie marszałka Rokossowskiego. To przecież okres, w którym Sowieci mają więcej do powiedzenia w polskiej armii i bezpiece niż Polacy! Będą narady, posiedzenia egzekutyw partyjnych z indoktrynacją – jak odpowiadać, jak się zachowywać. I „gra w szachy” – kogo gdzie się przeniesie, że niby winny został usunięty z tej akurat służby… No jakieś straty muszą być, kogoś trzeba będzie poświęcić. Ale dla tych nielicznych już się szykuje „skierowanie na inne ważne stanowisko partyjno-państwowe”. W wielkich zakładach pracy, poza granicami w dyplomacji.
No może ekskluzywną przedwczesną emeryturę „ze względu na zły stan zdrowia”. Wieści będą z Warszawy spływać do województw, stamtąd do powiatów i jeszcze niżej.
Równie szybko, może nawet szybciej zadziała poczta pantoflowa. W sowieckich koszarach w Świdnicy, Legnicy, Strzegomiu są przecież komisarze polityczni i oficerowie NKWD. Jeśli mają coś do załatwienia poza koszarami a mają, bo sowieccy żołnierze dość często robią „skok przez płot”, muszą współpracować z polskimi prokuratorami i polską bezpieką. Bo przecież są sprawy, którym trzeba ukręcić łeb. Żołnierz Armii Czerwonej nie może być złodziejem, gwałcicielem czy mordercą. Trzeba się dogadać, wytypować „kozła ofiarnego”, jakiegoś dość często pijącego żula z wiecznie obitą gębą, sfabrykować dowody i „przykładnie ukarać sprawcę tego okropnego czynu”. Ludzie z obu stron murów sowieckich koszar znają się od podszewki. Spotykają się służbowo, ale też prywatnie. Zatem jeśli sowiecka Świdnica czy Legnica już wiedzą, co się świeci, to ich polscy przyjaciele szybko dostają cynk. Będzie niebezpiecznie.
Będzie niebezpiecznie, zatem trzeba mieć się czym opłacić. Bezpieka ma akta niemalże na każdego. Pełne prawdziwych czy sfałszowanych informacji, ale haków nie brakuje. Trzeba te akta „wyczyścić”, zabezpieczyć te wartościowe, oczywiście poza siedzibą Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Zabrać dowody. Zdjęcia, nagrania, zeznania świadków. W ich miejsce wkłada się fałszywki. Nic nie mówiące i pozbawione jakiegokolwiek sensu notatki służbowe. Niby ta sama co na teczce data (dla niewtajemniczonych: na kartonowych okładkach teczek wpisywano każdy dokument z teczki, jego datę i numer), niby ten sam symbol, ale treść zupełnie inna. Zamiast rzeczowej informacji notatka służbowa, że rozmawiano z Tajnym Współpracownikiem (numer lub pseudonim) o obywatelu / obywatelce X, jednak TW nie miał nic istotnego do powiedzenia. Na razie obserwowany obiekt prawa nie narusza.
Po co zabezpieczanie tych „wartościowych” akt z prawdziwymi informacjami? No cóż, szantaż to ulubiona metoda działania służb specjalnych, bezpiek, tajnych policji, wywiadów i kontrwywiadów. Masz coś na człowieka? Powiedz mu o tym. Że masz. I że chciałbyś się dogadać. Z prokuratorem, aby śledztwa nie wszczynał. Z sędzią, bo czasem sprawa jednak trafi na wokandę, aby dowody ośmieszył a jeśli się nie da, aby wyrok był „sprawiedliwy”, tak powiedzmy pięć lat w zawieszeniu? Oczywiście nic darmo, wiadoma rzecz, za przysługę zapłata się należy. O tej czy innej sprawie prokuratora czy sędziego zapomnimy, jeszcze odwdzięczymy się. To jak, uzgadniamy cenę?
Jest tylko jeden drobny szkopuł. Nawet w Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego działa księgowość. Nie da rady za urzędową kasę skorumpować sędziego czy prokuratora. To znaczy można, ale oficjalnie. I mnóstwo papierkowej roboty. Pism, zgód, akceptacji… Jednak to nie jest to, o co chodzi oficerom bezpieki z powiatowych placówek. Oni będą na pierwszej linii do odstrzału. To przecież oni dokonywali zatrzymań, oni prowadzili bestialskie przesłuchania. Dopiero potem ludzie przez nich obrobieni i urobieni trafiali do województwa czy Warszawy. Nieliczni zresztą, bo w większości spraw wystarczył szczebel powiatowy. Kto zatem zapłaci za zbrodnie? Personel powiatowy. Zatem ci właśnie ludzie muszą myśleć o swoim własnym interesie.
Teraz wszystko zaczyna się układać w logiczną całość.
Wiosną 1953 roku zagrożeni „odstrzałem” ludzie z Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego pojawiają się u Klosego. Jeszcze nie wiedzą kim jest, ale on wie, z jakim przeciwnikiem ma do czynienia. Może już w samochodzie zadaje jakieś pytanie po niemiecku a prowadzący sprawę oficer podchwytuje rozmowę. Pada propozycja, po której oficerowie ubecji dogadują się z Herbertem Klose. Ma się z nimi podzielić złotem. W zamian nie stanie przed sądem ani za pracę w gestapo, ani za przynależność do SS i tych esesmańskich Schutzpolizei, ani za działalność na rzecz Wehrwolfu czy organizacji ODESSA.
No ale tego złota to wiele nie ma… I co będzie, jak złoto się skończy? Co potem?
Znajdzie się pod opieką ludzi z bezpieki, nie miejscowych ale tych ważniejszych, z województwa. Będzie karmić śledczych we Wrocławiu opowieściami o kilku tonach złota, które ma być ukryte gdzieś w Karkonoszach. Jeździć tam razem z nimi, pokazywać drogę.
Jakie 7 ton złota? I jaką drogę? Nigdy tam nie byłem.
Spokojnie, nauczymy wszystkiego. Jesienią 1944 na polecenie Gauleitera Hanke rozpoczęto przyjmowanie depozytów złota, kosztowności i dzieł sztuki w urzędzie policji. Pamięta?
Pamięta, pamięta, przecież tam wtedy pracował…
Z tego złota dostaliście z Ollenhauerem 7 ton do ukrycia. Te siedem ton to taki wabik. Niech się nauczy: 7 ton złota w 23 skrzyniach. Zapamięta?
Wsadzają Klosego w samochód, wiozą do Karpacza, idą od Wangu w górę. I uczą. Tędy jechaliście, do Kotła Małego Stawu a potem… Może na zachód? To będzie w tamtym kierunku?
Klose się waha. Wie, co go czeka. Tortury. Okrutne tortury. Oprawcy na całym świecie co rusz wymyślają jakieś coraz to skuteczniejsze nowinki. Klose zaczyna negocjacje. Że niby był, ale spadł z konia zaraz za Wangiem, stracił przytomność a po kilku godzinach wracający oddział znalazł go w śniegu, docucił i wrócił z innymi do samochodów. Dobijają targu a historyjkę dopracują w szczegółach. Ma wyglądać wiarygodnie. Tyle, że każdy szczegół przeczy innemu. Ale ci z bezpieki wiedzą, że orłów inteligencji wśród nich niewielu. Nie matura a chęć szczera zrobi z ciebie oficera. Sprawny umysł nie należy do podstawowych wymagań w UBP. Wierność, poddaństwo i okrucieństwo są znacznie bardziej w cenie. Przybijają dłonie, targ został właśnie dobity.
Niby jest świadek, no ale tak nie do końca, bo…
Klose, co potwierdzą ubecy, nie ma wprawdzie zielonego pojęcia o skrytce, ale będzie przez lata „cennym świadkiem i współpracownikiem w sprawie”.
Nie mam wątpliwości, że nie miał zielonego pojęcia o skrytce. Gdyby miał, wyduszono by z niego taką informację torturami. A nie wyduszono. Za to zachowały się telewizyjne reportaże z lat 1972 – 74 o sprawie złota Wrocławia, Herberta Klose, wywiady z nim robione i akta bezpieki z których wynika, że w 1972 roku złożono wniosek o założenie na niego „kartoteki” czyli kwestionariusza ewidencyjnego. Od tego momentu jest „urzędowo i fachowo” obserwowany. Po 19 latach od pierwszego aresztowania? A wcześniej? Wczśsniej akt nie było? To się przysłowiowej kupy nie trzyma!
Przez te 19 lat Klose ma dla byłych i działających prywatnie ciągle aktywnych ludzi bezpieki inną wartość. Oni wiedzą, że nielegalne złoto to majątek. To zabezpieczenie na przyszłość. Na godziwą emeryturę i wejście w biznesy. Klosego trzeba szanować i chronić. On jedyny umie rozpoznać takich jak on. Byli przecież w jednej grupie szkoleniowej. A jeśli ci inni nie zechcą pójść na współpracę? On zapewne nawet zasugeruje, by ich nie zapraszać do współpracy. Obserwację weźmie na siebie.
Klose postawi warunek wprost – będzie działać samodzielnie. Dlaczego? Miejsca, w których mieszkają „strażnicy” to nie wielkie miasta. To najprawdziwsze zabite dechami zadupia. Tam nie da rady dojechać tramwajem czy miejskim autobusem. A jak i z PKS-u oby wysiądzie, od razu namierzony. Bo obcy, a na tych małych wioskach każdy każdego zna. Z imienia i z nazwiska. Z przyzwyczajeń, z nałogów, z przywar. Strażnicy to też ludzie. Pewnie kontaktowali się ze sobą, spotykali. Rzadko bo rzadko, ale spotykali. I ludzie na wsi znają takich gości. A to kuzyn tego tam… Wiadomo, swój. Bywał, wypiło się wspólnie jakąś butelczynę albo i dwie. Bezpieka, jak już jedzie w taki właśnie teren, to musi wziąć samochód. Jeden albo i dwa. Zwykle czarne wołgi. Kto ma w latach 70-tych samochód? I do tego czarną wołgę? Jak do zabitej dechami wiochy wjadą dwa takie samochody, za pół godziny cała wieś będzie żyła plotkami, a cóż to się święci, bo bezpieka dwoma samochodami przyjechała. Strażnik też się o tym dowie. I niekoniecznie będzie gotów dać się aresztować. Może wybrać walkę. Zabije kilku ludzi a sam zakończy życie wkładając granat w usta. Swoje tajemnice zabierze do grobu.
Jeden człowiek ukryje się przed czujnym okiem „strażnika”. Na to Klose liczy. Bezpieka mu jakąś tam służbową przykrywkę załatwi. Byle mógł swobodnie po wsi chodzić. I po lesie. Będzie z jakiegoś wierzchołka góry obserwować. Gdzie tamten codziennie albo bardzo często chodzi? Bo z całą pewnością wzdłuż trasy takiej przechadzki jest skrytka. Doskonale zamaskowana, ale jest. Strażnik zwykle idzie tylko po to, by stwierdzić, że skrytka nie została wykryta, naruszona, splądrowana.
Po kilku dniach takiej obserwacji Klose pójdzie tą samą trasą na spacerek. On przeszedł takie samo szkolenie w budowaniu i maskowaniu skrytek. Wie, czego szukać. Umie dostrzec to, co pozornie oczywiste, nie budzi niczyjego zainteresowania, a jednocześnie może być skrytką. Wprawdzie trzeba sprawdzić kilka potencjalnych miejsc, ale to nie jest szukanie igły w stogu siana. Klose dość szybko znajdzie to, czego inni nawet w tym miejscu nie podejrzewają. Pokaże ludziom z bezpieki miejsce skrytki, pomoże rozminować, ale nigdy nie powie, co go akurat na to miejsce naprowadziło. Razem podzielą się łupem. Okradnie wprawdzie swego dawnego kompana, ale wkupi się w łaski tych, którzy mają go w swoich łapskach. Albo dogada się ze swoim kompanem. Słuchaj, powie, bezpieka ma cię na widelcu. Wiedzą, kim jesteś. Ja się z nimi dogadałem.
Położy gazetę, gdzie opisują jego aresztowanie.
Widzisz? Aresztowali mnie, przesłuchiwali. Wyśpiewałem im wszystko i od tej pory mnie nie dotykają. Szanują. A stworzyli taką przykryweczkę, że mucha nie siada. No i co, wchodzisz w ten biznes? Trochę złota trzeba im odpalić, ale tak po cichu, nieoficjalnie. Powiedz tylko słowo, a ściągnę tu jednego takiego. Tobie nie braknie na stare lata, a on zapewni ci nietykalność. Będziesz tak jak ja. Ważny świadek.
W ten sposób Klose kupuje swoje bezpieczeństwo. U swoich i w bezpiece. I to jest ważne. Nie wejdzie w konflikt ze swoimi. Dogada się. A u tych z bezpieki zyska szacunek. Bo się dogadał i dzięki temu mają złoto.
Faktem jest, że część z tych funkcjonariuszy straci pracę. Nie wszyscy przejdą do Służby Bezpieczeństwa, która rok później zastąpi UBP. Część usłyszy zarzuty, że wymuszali zeznania torturami, że bili, że nielegalnie zatrzymywali, ale tylko je usłyszy. Bo wyroki skazujące usłyszą nieliczni. I to najczęściej tuż przed amnestią, żeby oni też z niej skorzystali. Wyjdą na wolność. Do pracy w „nowej” bezpiece nie wrócą ale nie, bezrobotnymi to oni nie będą. Przejdą na zasłużone emerytury. A kilkanaście lat później będą się chętnie wypowiadać dla telewizji, radia i prasy o tych kilku tonach złota, co to ponoć SS-Standartenführer Ollenhauer ukrył w Karkonoszach. I o tym dziwnym świadku żyjącym u podnóża góry Wielisławki w Sędziszowej, kapitanie Abwehry Herbercie Klose.
No cóż, co nagle to po diable. Na fali rozliczania zbrodni stalinowskich chyba zbyt szybko się z nimi rozstano. Nikt nie zadbał o to, aby zobowiązać ich do milczenia. Nikt nie sprawdził, z czym mieli do czynienia, z kim mieli kontakt. Nikt nie zweryfikował kompletności akt. Efekt jest, jaki jest. Są pozakładane sprawy, są teczki, są notatki z rozmów z dziesiątkami tajnych współpracowników. Są nawet jakieś tam protokoły z przesłuchań. MAKULATURA! Choć niby jest papier z lat 60-tych świadczący o tym, że Złotoryja ciągle ma oko na Klosego.
Psy gończe bezpieki przełomu lat 60-tych i 70-tych zaczną prowadzić sprawę od początku i gromadzić swoje akta – fakt, to co jest dostępne, pochodzi głównie z lat 72-74. Będą sięgać po tego dziwnego Herberta Klose nie mając pojęcia, że dzięki temu budują mu doskonały parawan. Jemu i swoim poprzednikom.
Może po latach, pod koniec 1989 roku, kolejni ludzie z bezpieki zechcą dołączyć do grona osób korzystających z usług Herberta Klose, ale przeżyją rozczarowanie. Oto nagle stwierdzą, że on już jest pod parasolem ludzi z niegdyś specjalnych służb, że czuwają nad nim prokuratorzy, sędziowie. Te najstarsze pokolenia polskich bezpieczniaków niekoniecznie będą zainteresowane współpracą.
Mają swoje teczki, dzięki którym mają haka na niemalże każdego „nowego i starego”. Czyli mogą grać na szantaż. To bardzo skuteczne. Na tych „nowych byłych z bezpieki” też niejedno mają. To takie wiaderko bardzo zimnej wody na niejedną główkę.
Dzięki teczkom tamci mają swoje sprawdzone wpływy. W końcu nowa władza przez lata była szykanowana, prześladowana. Różne rzeczy się robi, gdy dzieciakom głód w oczy zagląda. A oni, emeryci, wcale nie spoczęli na laurach. Obserwowali, fotografowali, zbierali dowody. Tak na wszelki wypadek. Teraz jak znalazł…
Mają układy. Nie tylko w Warszawie. Poza Polską też się dogadali. Jakoś to dziwne, że po 54 roku część tych najbardziej znienawidzonych prokuratorów i sędziów wyjechała. Najczęściej do Wielkiej Brytanii, choć do Zachodnich Niemczech i Francji też.
Nie każdego można kupić. Nie każdy ugnie się przed szantażem. I, choć to rzadkość, niektórzy są czyści. Na nich byli bezpieczniacy mają coś innego w zanadrzu. Albo kogoś. Zaufanych ludzi od mokrej roboty. I takich, co to na zlecenie obrobią dom, zgwałcą żonę lub córkę, pobiją. I jeszcze na odchodnym rzucą, że następnym razem tak „szybko, łatwo i przyjemnie” to nie będzie.
Mają złoto Klosego i jemu podobnych. Mogą skorumpować każdego. Bez śladów, bez dowodów. Choć przypuszczam, że jeśli dali komukolwiek łapówkę, zostało to perfekcyjnie nagrane. Może oddzielnie robiono fotografie a oddzielnie nagranie audio, ale dowód, i to najprawdziwszy, jest. Mają złoto, które teraz mogą legalnie sprzedać i założyć firmę. A zaprzyjaźnieni od lat „prawnicy” dopomogą zaciągnąć kredyty i zbankrutować. Forsa na koncie żony, męża, syna albo córki, syndyk niczego nie odzyska.
Dopiero potem, gdy nowa władza już nieco okrzepnie, gdy Antoni Macierewicz ujawni listę agentów WSI, gdy Jaruzelski odda prezydenturę Lechowi Wałęsie, różne środowiska byłych bezpiek i wojskowej informacji zaczną łączyć swoje siły w większą „spółdzielnię”. Ale niekoniecznie wszyscy. Oni nigdy nie byli monolitem. Zresztą jak w każdej dużej organizacji – są sympatie i antypatie. Poza tym każdy tam ma swoje grzechy i grzeszki. Klosego to już nie będzie obchodzić – odejdzie z tego świata zabierając ze sobą swoją wiedzę i kontakty.
Można się jedynie zastanawiać, ile tego złota Klose miał, ile mieli inni jemu podobni i ile z tego przejęli ludzie z bezpieki. Nie próbuję odpowiadać – czcze domysły. Może i gdzieś w okolicach domu Klosego jest jeszcze skrytka, ale zapewne opróżniona. Do czysta. Bo jeśli wchodzili tam ludzie z ubecji czy SB, później zadbali o to, by nawet i poniemieckie skrzynki zniknęły. Wysprzątali nawet podłogę, by nie pozostał choćby ślad ich bytności. Jakiś niedopałek papierosa czy wieko od skrzynki z ich odciskami palców. Dowody ich „zaangażowania w sprawę” zostały zniszczone, zatem nie ma co wróżyć z fusów.
Jedno, co dla mnie pewne to fakt, że Klose łatwego życia nie miał. Był między młotem nowej i żądnej sukcesu bezpieki a kowadłem byłych ubeków. Jedni i drudzy mili nie byli i życie mu skutecznie uprzykrzali, to pewne.
I na tym właściwie mógłbym skończyć, ale ktoś mógłby odnieść wrażenie, że chcę wmawiać Czytelnikom, że w Sudetach skarbów nie ma i nie ma czego szukać. Tak nie jest, ale o tym napiszę
w kolejnym odcinku.
Piotr. H. Baron