Chciałbym podzielić się z wami wspomnieniami z czasów II wojny światowej mojej babci Genowefy. W chwili jej wybuchu miała 8 lat, tak więc była na tyle dużą dziewczynką, by móc zapamiętać i zrozumieć wiele wydarzeń. W tym okresie mieszkała w miejscowości Tynica, około 15 km od Zwolenia (dzis. woj. mazowieckie). Wspomnienia dotyczą kilku aspektów i tak jest podzielony ten felieton.
O Niemcach
W 1943 lub 1944 r. w jej wsi zakwaterowano żołnierzy, którzy otrzymali urlopy, bądź na tym terenie odpoczywał jakiś niemiecki oddział. Zanim jednak w ich domu zakwaterowano żołnierzy, przepytano wszystkich domowników, czy ktoś nie zna języka niemieckiego. Wszyscy zaprzeczyli. W rzeczywistości język ten znała mama babci, gdyż pracowała od 1929 r. przez cztery lata w Niemczech. Ale gdyby się do tego przyznała mogłoby się to źle dla niej skończyć. Znając niemiecki rozumiała o czym rozmawiają ze sobą żołnierze, a tym samym mogła być źródłem informacji dla partyzantów. Więc albo, by nikogo u nich nie zakwaterowano, albo "pozbyto" się jej.
W jej domu zamieszkało 7 żołnierzy (6 szeregowych i 1 oficer, prawdopodobnnie był to podoficer). Jeden z żołnierzy zamieszkał w stodole i pilnował koni, które były bardzo silne i dobrze odżywione. Każdemu gospodarstwu rozdano portrety Hitlera, aby je umieścić w widocznym miejscu w domu. Babcia robiąc jakieś porządki domowe przyrzuciła ten portret jakimiś rzeczami. Zauważył to jeden z żołnierzy. Nic jej nie zrobił, tylko kazał natychmiast go odkryć i powieśić, bo jak zobaczy to oficer, będzie miała poważne kłopoty. Niemcy znali język polski lepiej lub gorzej, a ten żołnierz był podobno "bardzo ładny". Babcia szybko wykonała jego polecenie. Innym razem w czasie, gdy Niemcy przyszli na jedzenie rozmawiali o rodzinie babci. Chodziło o to, że część dzieci ma czarne włosy, a część jasne. Komentowali, iż muszą być z dwóch różnych ojców. Mama babci mruknęła "gówno was to obchodzi". Na co oficer zerwał się od stołu, wyciągnął broń i zaczął krzyczeć na jej mamę "Gówno? Gówno? Zastrzelę cię świnio jak jeszcze raz się odezwiesz, a twoją chałupę puszczę z dymem". Na szczęscie skończyło się tylko na groźbach. Po trzech tygodniach Niemcy wrócili na front.
Mieszkańców okolicy, gdy zbliżał się front zaganiano do kopania okopów i rowów przeciwczołgowych. Babcia wspomina, że Niemcy posiadali własną kuchnię polową. Wszystko co tam gotowali ładnie pachchniało, ale Polacy nie chcieli nie z niej jeść. Powodem był widok mięsa, które wisiało w niej w dużych kawałkach, a wokół niego latały muchy. Na niektórych nawet zaplęgły się robaki. Kucharze niemieccy wyzywali wtedy Polaków od "polskich świń", które nie chcą jeść niemieckiego jedzenia. Na prace fortyfikacyjne mieszkańcy wsi musieli udawać się nawet kilkanaście kilkometrów, nierzadko pieszo. Praca nie była lekka, bo na przykład taki rów przeciwczołgowy miał 8 m szerkości i 4 m głębokości. Kopali go dorośli mężczyźni, a dzieci i kobiety stały na górze i odbierały materiał. Praca szła ciężko, gdyż teren był gliniasty. Nad postępem prac czuwał oficer na koniu. Objeżdzał on poszczególne stanowiska i bił batem, tych, którzy w jego mniemaniu niewystarczająco sumiennie pracowali dla Rzeszy. Wszystko to działo się, gdy front się zbliżał. Co jakiś czas słychać było wybuchy i strzały.
Pewnego dnia babcia musiała wracać na pieszo sama (od okopów czy skąd indziej). Nie była jednak w stanie przebyć szosy odzielającej ją od rodzinnej wsi. Było to spowodowane przemieszczającymi się oddziałami niemieckimi. Wycofywały się w stronę Radomia. Na drodze pełno było żołnierzy, furmanek, koni, artylerii, samochodów itp. Ruch był tak wielki, że nikt nie mógł przejść na drugą stronę. Zresztą nikt nie chciał próbować, bo kto by powstrzymał żołnierzy przed zastrzeleniem takiego człowieka. Babcia przenocowała u znajomych, ale cała rodzina martwiła się o nią, czy nic się jej nie stało. Marsz wojska trwał cały dzień i noc.
Najbardziej uciążliwym aspektem życia pod okupacją niemiecką była konieczność oddawania co miesiąc narzuconego kontyngentu. W jego zakres wchodziło wszystko, co mogło przydać się wojsku. Najczęściej była to żywność i zboże. Nierzadko, by wywiązać się ze zobowiazań gospodarze musieli dokupywać brakujące artykuły.
Babcia przypomina sobie, że kiedyś jakiś żołnierz niemiecki powiedział jej mamie takie słowa: "Jeśli Niemcy będą uciekać w czapkach, to spalą wszystko. Jeśli będą uciekać bez czapek, to nie będzie dla was źle".
O Ukraińcach
Do rodzin w jej miejscowości po 1943 r. przybyło kilka osób z Wołynia. Było to spowodowane chęcią ocalenia życia przez bandami UPA i Ukraińców, którzy mordowali Polaków. Wielu Polaków przesiedlało się na Wołyń, bo tam można było tanio kupić ziemię. Ci, którzy przybyli z tamtąd przynieśli wiadomości o straszliwych rzeczach jakich dopuszczali się Ukraińcy.
Również w jej wsi zakwaterowni byli Ukraińcy, żołnierze jakiegoś oddziału. Ich zachowanie dalece odbiegało od zachowania Niemców. Zawsze mało im było jedzenia i innych rzeczy. Odnosili się do Polaków dużo gorzej niż Niemcy.
O partyzantach
W okolicy były grupy partyzantów (z jakiej formacji babcia nie pamięta). W każdym razie nie wspomina ich dobrze. Co jakiś czas wchodzili oni do wsi i zabierali potrzebne im rzeczy. Rodzinie babci zabrali jednego silnego konia, a zostawili słabego, który nie był w stanie pociągnąć pługa. Zabierali również ubrania, a najbardziej pasowały im nowe.
O Rosjanach
Babcia zauważyła duży kontrast w wyglądzie Rosjan i Niemców. Według niej Niemcy byli czyści, a Rosjanie strasznie brudni. Również oni rekwirowali żywność i potrzebne wojsku rzeczy. Rodzinie babci zaraz po wkroczeniu zjedli całą beczkę kiszonej kapusty. Ich zachowanie nie różniło się zbytni w tym czasie od niemieckiego.
To na razie tyle. Byc może w przyszłości uzupełnię tekst o nowe informacje.