Strona główna » Wielisławka i zagadka ZŁOTA WROCŁAWIA Herbert Klose Część II

Wielisławka i zagadka ZŁOTA WROCŁAWIA Herbert Klose Część II

przez historyk
0 komentarz

Herbert Klose, Wielisławka i zagadka ZŁOTA WROCŁAWIA.

 

Odcinek 2 .

 

W pierwszym odcinku tego cyklu zaprezentowałem P.T. Czytelnikom portalu historyk.eu historię niejakiego Herberta Klose. Człowieka – zagadki, który miał być ponoć deponentem i strażnikiem skarbów wywiezionych z szykującego się do oblężenia Wrocławia gdzieś na przełomie 1944 i 1945 roku. Jeśli skarb, o którym mówi świadek odpowiedzialny za jego zgromadzenie i wywiezienie, to taki świadek powinien dokładnie wiedzieć kiedy ten skarb wywoził, gdzie, jak i ile tego było. Herbert Klose i owszem, opowiadał. Tyle, że co wypowiedź, to inna wersja wydarzeń. Raz był to grudzień 1944, tuż przed Bożym Narodzeniem, innym razem już po świętach, jeszcze innym że miało to miejsce w styczniu 1945 a nawet w połowie lutego, tuż przed dotarciem pierwszych oddziałów Armii Czerwonej na przedpola Wrocławia… Dziwne, że jednej konkretnej daty pan Klose nie pamiętał, nieprawdaż? No cóż, chyba kłamał jak z nut. Pytanie tylko, czy była to jego własna inicjatywa, czy też mówił to, co mu w danym momencie kazała bezpieka? Tego się nie dowiemy. Prawdę, jeśli w ogóle ją znał, zabrał ze sobą w zaświaty. Zmarł prawie ćwierć wieku temu, pozostały tylko jego opowieści, a na ślad skarbu, czy choćby ślady po skarbie, nikt dotychczas nie trafił. Ślady zostały dokładnie zatarte, pozostały wyłącznie mity.

MIT PIERWSZY: 7 ton złota w 23 skrzyniach.

To pierwsza informacja, w którą nie wierzę. To by dawało przeciętnie ponad 300 kilogramów na skrzynię. I to nie byle jaką skrzynię. Przecież aby wytrzymała taki ciężar, to i sama skrzynia musiała być odpowiednio masywna. Z pewnością nie z metalu, bo każdy gram żelaza szedł na produkcję zbrojeniową, zatem z drewna. Z solidnymi wzmocnieniami. Ciężka taka skrzynia. Kilkadziesiąt kilo z pewnością. Łącznie z ładunkiem jakieś 350 kilo. Ilu ludzi musiałoby taką skrzynię przenosić? I jak daliby radę podnieść ją na poziom skrzyni samochodu ciężarowego? Coś tu nie gra…

Mówimy o depozytach ludności, muzeów i kościołów. To nie jest złoto w sztabach, ale wyroby jubilerskie, naczynia liturgiczne, sztućce, patery, różnego rodzaju domowe bibeloty. Czasem wykonane z niemalże czystego złota czy srebra, czasem tylko złocone albo posrebrzane. Ich objętość jest zdecydowanie większa niż złota w sztabach. Poza tym trzeba wziąć pod uwagę mentalność Niemców. Ordnung muß sein. Jak w skarbu typu wszystko do jednego wora czy skrzyni rozpoznać własny pierścionek, sztućce czy inne domowe precjoza? Trwa woja. Aparaty fotograficzne i błony są rzadko dostępnym towarem ekskluzywnym. Nikt nie będzie fotografować każdej sztuki z osobna, poza tym niektóre wyroby są „seryjne”, nierozpoznawalne wśród dziesiątek identycznych. Typowy niemiecki pan Müller (a może raczej pani Müller, bo jej mąż jest gdzieś na wojnie, w niewoli lub zginął) spakuje swoje kosztowności. Do drewnianej skrzyneczki, metalowego pudełka po ciasteczkach, kawie czy herbacie i jeszcze włoży do środka karteczkę z nazwiskiem i listą „dóbr oddanych do depozytu”. Urzędnika Policji to nie zdziwi. Otworzy pudełeczko, porówna spis z tym, co w pudełeczku się znajduje, zważy… Potem włoży w maszynę do pisania stosowny formularz i wypełni w trzech kopiach. Kto, co i kiedy oddał do depozytu. Pani Müller dostanie oryginał, pierwsza kopia pójdzie do akt a druga zostanie włożona do pudełeczka. Samo zaś pudełeczko powędruje do skrzyni. Skrzynia ma zapewne swój numer ewidencyjny, więc typowy niemiecki urzędnik na swojej kopii zaznaczy, do której skrzyni pudełeczko trafiło. Ordnung muß sein. Skąd to wiem? No cóż, rozmawiałem z paroma osobami, które po wojnie zostały we Wrocławiu. One opowiedziały mi, jak było, jak to wyglądało. Stawał samochód popularnie zwany szczekaczką na ulicy
i przez pół godziny powtarzał instrukcje co i jak należy zrobić. Niemcy lubią postępować zgodnie
z instrukcją. Czują się wtedy „związani” ze swoim państwem. Państwo (pamiętajmy, Gauleiter reprezentował wówczas państwo, tak jak u nas po wojnie sekretarze PZPR byli ważniejsi od urzędników) wydaje polecenie, właściwa służba wydaje instrukcje jak polecenie wykonać a ja, dobry obywatel Rzeszy, wypełniam polecenie zgodnie z otrzymaną instrukcją.

Spróbujmy sobie owe skarby wyobrazić. Najpierw – ile skrzyń? Podobno nie tylko podziemia aresztu ale też hall na parterze i korytarze I piętra były wręcz zastawione skrzyniami. Tak na dwa metry wysokości.

Skąd aż taka ilość? Wyobraźcie sobie, drodzy Czytelnicy, że przygotowujecie swój dom czy mieszkanie do przeprowadzki. Przykładowo: buty można zapakować do jednego worka ale są pedanci, którzy każdą parę trzymają w jej fabrycznym kartonie i będą chcieli spakować nie buty luzem ale kartony
z butami. W jeszcze większe kartony. Objętość wzrośnie wielo-, wielokrotnie. Niemcy takimi właśnie pedantami byli, są i przez wiele pokoleń jeszcze będą. Spróbowałem to sobie wyobrazić i doszedłem do wniosku, że pewnie wykorzystali „typowe” skrzynie takie do przewozu min lub amunicji artyleryjskiej. 120 cm długości, 50 szerokości i 40 wysokości. Widziałem takie skrzynie – jest na nich informacja „MAX. GEWICHT 80 KG”. Maksymalna waga 80 kilogramów. Bo im większy dopuszczalny ciężar ładunku, tym solidniejsza musi być konstrukcja samej skrzyni. Ale osiemdziesięciu kilo do środka nie zapakowano, bo przecież w tych właścicielskich pudełeczkach czy skrzyneczkach było sporo wolnej przestrzeni, zwykłego powietrza. Powiedzmy tak 55 – 60 kilo średnio na skrzynię. Dwóch ludzi da radę przenieść czy podnieść taką skrzynię. Tyle, że w wyniku otrzymujemy jakieś 120 skrzyń a nie 27! Oczywiście jeśli uwierzymy panu Klose, że było tego tylko 7 ton.

Spróbujmy i załóżmy na moment, że było tego 7 ton. Ale to są tylko depozyty ludności cywilnej, choć i to wydaje się znacznie zaniżoną wielkością, albowiem w liczącym wówczas 800 tysięcy mieszkańców mieście musiało być tego dużo, dużo więcej.

Ile przekazały banki i firmy ubezpieczeniowe? Kościoły? Ile było złota i srebra z przewiezionego wcześniej do Wrocławia słynnego skarbu Częstochowy?

Mówimy o latach 1944-1945. W bankowych skrytkach bogacze trzymają te najcenniejsze precjoza jubilerskie – przepiękne kolie czy naszyjniki. Obowiązkowo w firmowych pudełkach. Bo tutaj liczy się nie tylko wartość złota ale i nazwa złotnika, który to z artystyczną maestrią wykonał, nazwisko szlifierza kamieni… Obce waluty. Dolary, funty, franki szwajcarskie. Są tego z pewnością miliony. Akcje i obligacje też mają formę papierową.

Papier jest ciężki. Może nie tak jak złoto, ale jest ciężki. Papier jest nietrwały. Akcje, obligacje, zapasy walut obcych i jubilerskie precjoza trzeba wpierw zabezpieczyć przed wilgocią, potem spakować
w drewniane skrzyneczki i dopiero taki pakunek mógł trafić do policyjnego depozytu. Zatem ile? Tego akurat nie wie nikt, ale przynajmniej dwa, może i trzy razy więcej niż to, co przekazała ludność. Powiedzmy, że niecałe 300 skrzyń. Sumarycznie otrzymujemy tych skrzyń już 400! A była wcześniej mowa o 27…

Muzea i kościoły oddawały także dzieła sztuki. Najbogatsi wrocławianie, arystokraci i przedsiębiorcy, szefowie urzędów państwowych, artyści i naukowcy mieszkali w domach pełnych starych obrazów. Własnych czy skradzionych w Europie, bez znaczenia. Obrazy, rzeźby, złote czy złocone popiersia. Czasem bardzo duże. Taki cenny obraz, wraz z ramą, zabezpieczony wpierw przed wilgocią trafia następnie do wytrzymałej drewnianej skrzyni. Jeden obraz – jedna skrzynia. Podobnie te inne dobra. Musiało być tego kilkaset sztuk.

Tak oto suma summarum dochodzimy do zupełnie innego obrazu skarbu Wrocławia. Tak około 1000. TYSIĄC skrzyń a nie 27!

No cóż, trudno tu raczej mówić o „drobnej różnicy”. Tu raczej chodzi o ukrycie prawdy.

 

Chyba, że przyjmiemy inne założenie. Herbert Klose o samym Skarbie Wrocławia zielonego pojęcia nie miał, ale był, co nie ulega wątpliwości, funkcjonariuszem wrocławskiego Wyższego Urzędu SS
i Policji. Pracował w strukturach, które miały stworzyć Wehrwolf i służyć wsparciem dla organizacji ODESSA. Organisation der ehemaligen SS-Angehörigen, organizacja byłych członków SS miała wspierać tych wszystkich, którzy otrzymywali rozkaz pozostania za linią frontu. Czasem aby dokonywać sabotażu, czasem aby zniszczyć dokładnie to wszystko, co nie mogło być wywiezione a nie mogło wpaść w ręce Sowietów. Dokumentację zbrojeniową, wyniki badań laboratoryjnych, dowody popełnianych zbrodni, archiwa kadrowe, archiwa wywiadu… Albo, jak długo się da, prowadzić obserwację wroga i przesyłać meldunki wywiadowcze. ODESSA działała, to pewne. Mniej pewne, kto za nią stał. Do lat 70-tych panowało przekonanie, że za jej stworzeniem stał Heinrich Himmler oraz jego „wybitni specjaliści” z Otto Skorzennym i Jürgenem Stroopem na czele. W połowie lat 70-tych pojawiły się jednak informacje, że za jej stworzeniem stał Reinhard Gehlen, jeden z najwyższych oficerów Abwehry a po wojnie szef Bundesnachrichtendienst – wywiadu Niemiec Zachodnich. I wiele wskazuje właśnie na to, że to nie SS ale Abwehra stała za ODESSĄ.

Plan był prosty – kontynuować misję, jak długo się da. Gehlen, bardzo pojętny uczeń admirała Canarisa, postanowił wykorzystać szansę. Dopóki trwała wojna, wywiady alianckie i Abwehra były dla siebie wrogami. Ale po wojnie sytuacja miała ulec zmianie. Walka o wpływy w Europie miała doprowadzić do konfliktu amerykańsko-sowieckiego. Do otwartej wojny wprawdzie nie doszło, ale walka wywiadów i kontrwywiadów rozgorzała na długie, długie lata. Liczył się każdy dobry szpieg. Niemcy mieli takich. Od Moskwy po Odrę. I tysiące ludzi na terenie sowieckiej strefy okupacyjnej, późniejszej Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Zostali. Wtopili się w lokalne społeczeństwo. Mieli dobrze spreparowane historie, autentyczne dokumenty… Czekali jedynie na sygnał. Po wykonaniu misji albo gdy grunt pod nogami zaczynał się palić, szli ustalonym szlakiem przerzutowym. Od punktu do punktu.

Pamiętajmy jednak, że jest to Europa po wojnie. Wszystko jest na kartki, wszystko jest racjonowane. Nie można wejść do sklepu i ot tak kupić sobie chleba, wędliny, sera. Poza tym mówimy o ludziach, którzy pozostali na terenie kontrolowanym przez sowieckie NKWD. Kontrola, kontrola i jeszcze raz kontrola… Spojrzysz krzywo i wystarczy. A obcy? Bez dokumentów? Bez pozwolenia na podróż? Wiadomo, od razu do aresztu. A tam czekali już specjaliści od przesłuchań!

Sznureczek ludzi poruszał się zatem nocami, lasami i bezdrożami od kryjówki do kryjówki. W pobliżu kryjówki musiał mieszkać ktoś, kto umiał pomóc. Donieść chleba, herbaty, kawy, mięsa. Oficjalnie nie mógł tego kupić. Nie w sklepie. Ale chłop od chłopa? Czemu nie? Wiesz pan, panie sąsiad, kuzynka w mieście mieszka, ślub (komunię, stypę) będzie miała kobiecina a z tych kartek to co ona zrobi? Nie masz pan tak kilka kilo własnej kiełbaski na sprzedaż? I rozumiesz pan, dała mi kilka sztuk złota na zapłatę…

Nie ma lepszej motywacji od chciwości. Wystarczyło mieć wiedzę, kto i czym handluje i byle nie za często robić zakupy u jednego dostawcy. Raz u tego, raz u tamtego, a później jeszcze w innej wsi. Tu się butelczynę wypiło, tam się butelczynę wypiło i swój wszystko wiedział. Handelek kwitł jak trzeba. Klose nadawał się idealnie. Znał język. To było najistotniejsze. Znał mentalność małej wsi, bo na takiej się urodził. Znał mentalność polskiego chłopa, bo pod Miliczem, choć do 1945 roku był to obszar Rzeszy, połowa mieszkańców mówiła po polsku lub lokalną śląską gwarą. Przed wojną jako rzeźnik zapewne niejednokrotnie proszony był o zabicie i rozebranie cielaka czy świni. A jak już było mięsko, to i butelczyna z wódką się znalazła. Bo przecież nie zabija się zwierzęcia bez okazji. A jak okazja na większą wyżerkę, to i okazja do wypicia. Za zdrowie albo za spokój duszy, za szczęście… Klose był w tym świecie obeznany. Swój wśród swoich. Przykrywkę miał, co potwierdza 8 powojennych lat spokoju, nawet dość dobrą. Czego mu zatem było trzeba, aby mógł powierzoną mu misję kontynuować? Złota! Ale nie takiego w zwanych doublelotami dwudziestopięciokilogramowych sztabach. Obrączki, pierścionki, łańcuszki, krzyżyki, to co chodliwe na wsi, wśród zwykłych ludzi. Co można wymienić na jedzenie. Pamiętajmy, po wojnie „pracował” jako weterynarz. Znał każde zwierzę w oborze i jego właściciela. Wiedział, kto łasy na forsę, z kim można sprawę opić, kto będzie trzymać gębę na kłódkę zamkniętą i bez obaw transakcję przeprowadzić. Tyle, że jeśli Klose pracował dla ODESSY, dla niemieckiego wywiadu, to wracamy do pytań o jego tożsamość. Oprawcy z bezpieki kazali mu przyznać się do tego, że nie był oficerem Abwehry ale funkcjonariuszem Gestapo i esesmanem. Przyznał się. Miał świadomość, że prędzej czy później i tak zmuszą go do tego. Torturując go. Albo jego żonę, na jego oczach. Lecz jeśli pracował dla ODESSY, to był z Abwehry. W czasie wojny do stopni oficerskich podnoszono także i ludzi z maturą, czasem i gimnazjum wystarczyło. Mógł zatem być kapitanem Abwehry. Czemu zatem polskiej bezpiece zależało na tym, aby opowiadał o złocie Wrocławia? Czemu podpowiadano mu bajeczki o tym, jak je z Wrocławia wywieziono i gdzie ono powinno być?

To kolejne mity, którymi zajmę się w następnych odcinkach.


Piotr. H. Baron

You may also like

Zostaw komentarz

Ta strona korzysta z plików cookie, aby poprawić Twoje doświadczenia. Zakładamy, że się z tym zgadzasz, ale możesz zrezygnować, jeśli chcesz. OK Więcej

Polityka prywatności i plików cookie